Zdzisław Arentowicz - jedna z barwniejszych postaci przedwojennego Włocławka, zasłużony społecznik, literat, regionalista, nieoceniony badacz lokalnej historii i tradycji. W czasach dwudziestolecia międzywojennego, w ramach poznawania i popularyzowania historii Kujaw przeprowadzał dziesiątki rozmów z najstarszymi mieszkańcami.
Zdzisław Arentowicz (1890 - 1956) |
Na ich podstawie starał się w swoich publikacjach odtworzyć wygląd i życie dziewiętnastowiecznego Włocławka. Utrwalił też przy okazji wiele bardzo ciekawych historii przekazanych mu przez mieszkańców. Jedną z takich właśnie opowieści, którą Arentowicz opublikował w 1928 roku w czasopiśmie "Życie Włocławka i okolicy", w oryginalnej, niezmienionej formie przytaczam poniżej:
Zdzisław Arentowicz
Arka pana Bilczyńskiego
( Ramota starowłocławska ).
Na kilkanaście lat przed Powstaniem znany był we Włocławku pan Bilczyński, właściciel apteki przy Starym Rynku.
Słusznie - niesłusznie, pan Bilczyński uważany był w mieście za poczciwego dziwaka. Prawdopodobnie jednak - niesłusznie, ile że w czasach owych odnoszono się podobno do aptekarzy z pewnem uprzedzeniem; z uprzedzenia więc tego powstawać mogły niesłuszne opinje. Choć może zresztą słusznie - jeśli wśród najstarszych mieszkańców naszego miasta przechowało się o panu Bilczyńskim opowiadanie następujące.
Zdarzyło się, iż pan Bilczyński wykrył, że któryś z ówczesnych astrologów, nieomylnych oczywiście, przepowiedział na jakiś tam dzień koniec świata. A właściwie, nie tyle koniec - ile generalną kąpiel świata. Krótko: nowy potop. Astrolog ów zapewnił, przysiągł, przyrzekł, dał słowo honoru; pan Bilczyński święcie w to uwierzył - bardzo się tem przejął.
Ale, jako znającemu łacinę, nieobcą była mu maksyma: historia est magistra vitae. Skoczył więc do historji po rozum i umyślił skorzystać z wypróbowanego doświadczenia Noego: zaczął budować arkę.
A nietylko zaczął, ale i skończył. Kazał według własnego planu ( wzorowanego może poczęści na wersecie z Biblji ) wystawić wcale solidny budynek, który posiadał wszystkie warunki ku temu, aby w krytycznej chwili popłynąć w przestworza wodne... Za port dopływowy obrał sobie pan Bilczyński przedmieście Syberkę. Tam budował ów korab, oczekując w smutku i drżeniu serca gniewu Pańskiego...
Jakie były zamysły pana Bilczyńskiego co do zaaprowidowania arki oraz czy był zdecydowany umieścić w niej po parze żywiąt fauny kujawskiej - dojść nie mogłem. Wiadomo jest mi tylko, że w dniu, zaprzysiężonym przez owego mędrca - astrologa, arka była gotowa do podniesienia kotwicy
( bo miała także kotwicę oraz parę t.zw. drygawek t.j. grubych wioseł do kierowania ).
A gdy nadszedł ów dzień - pan Bilczyński nie mógł usiedzieć w aptece przy Starym Rynku. Raz po raz wychodził - i patrzył w niebo. Potem poszedł się żegnać ze znajomymi. Czyż można bowiem było nie uścisnąć po raz ostatni ręki ludziom, z którymi dobrze się żyło, a którzy nie mieli własnej arki?... I czyż nie wypadałoby wypić tu i ówdzie na pożegnanie po małym kieliszku miodu od Brauna?...
Ale deszcz jakoś padać jeszcze nie zaczynał, pan Bilczyński zaś miał wielu znajomych... A w jednym domu wystawili na pożegnanie i na pocieszenie wcale dobre wino.
I...
I włocławski Noe poznał podobno cudowne własności soku winnego - jeszcze przed potopem.
I jako Noe biblijny - usnął. Twardo i na długo.
Gdy się przebudził - termin upustu wód już minął. A na deszcz wogóle wcale się nie zanosiło.
Nie padał także deszcz i dni następnych. Arka stała próżna i bez ruchu.
I nie ruszyła nigdy,
Odwiedzały ją natomiast gromady mieszczan włocławskich , a chłopaczkowie długo wyprawiali na niej swawolne harce.
Aż poszła w końcu na pastwę - nie tyle wody, co - ognia.
A panu Bilczyńskiemu przez kilka miesięcy po tych wypadkach złośliwcy przysyłali do apteki - gołębie.
Słusznie - niesłusznie, pan Bilczyński uważany był w mieście za poczciwego dziwaka. Prawdopodobnie jednak - niesłusznie, ile że w czasach owych odnoszono się podobno do aptekarzy z pewnem uprzedzeniem; z uprzedzenia więc tego powstawać mogły niesłuszne opinje. Choć może zresztą słusznie - jeśli wśród najstarszych mieszkańców naszego miasta przechowało się o panu Bilczyńskim opowiadanie następujące.
Zdarzyło się, iż pan Bilczyński wykrył, że któryś z ówczesnych astrologów, nieomylnych oczywiście, przepowiedział na jakiś tam dzień koniec świata. A właściwie, nie tyle koniec - ile generalną kąpiel świata. Krótko: nowy potop. Astrolog ów zapewnił, przysiągł, przyrzekł, dał słowo honoru; pan Bilczyński święcie w to uwierzył - bardzo się tem przejął.
Ale, jako znającemu łacinę, nieobcą była mu maksyma: historia est magistra vitae. Skoczył więc do historji po rozum i umyślił skorzystać z wypróbowanego doświadczenia Noego: zaczął budować arkę.
A nietylko zaczął, ale i skończył. Kazał według własnego planu ( wzorowanego może poczęści na wersecie z Biblji ) wystawić wcale solidny budynek, który posiadał wszystkie warunki ku temu, aby w krytycznej chwili popłynąć w przestworza wodne... Za port dopływowy obrał sobie pan Bilczyński przedmieście Syberkę. Tam budował ów korab, oczekując w smutku i drżeniu serca gniewu Pańskiego...
Jakie były zamysły pana Bilczyńskiego co do zaaprowidowania arki oraz czy był zdecydowany umieścić w niej po parze żywiąt fauny kujawskiej - dojść nie mogłem. Wiadomo jest mi tylko, że w dniu, zaprzysiężonym przez owego mędrca - astrologa, arka była gotowa do podniesienia kotwicy
( bo miała także kotwicę oraz parę t.zw. drygawek t.j. grubych wioseł do kierowania ).
A gdy nadszedł ów dzień - pan Bilczyński nie mógł usiedzieć w aptece przy Starym Rynku. Raz po raz wychodził - i patrzył w niebo. Potem poszedł się żegnać ze znajomymi. Czyż można bowiem było nie uścisnąć po raz ostatni ręki ludziom, z którymi dobrze się żyło, a którzy nie mieli własnej arki?... I czyż nie wypadałoby wypić tu i ówdzie na pożegnanie po małym kieliszku miodu od Brauna?...
Ale deszcz jakoś padać jeszcze nie zaczynał, pan Bilczyński zaś miał wielu znajomych... A w jednym domu wystawili na pożegnanie i na pocieszenie wcale dobre wino.
I...
I włocławski Noe poznał podobno cudowne własności soku winnego - jeszcze przed potopem.
I jako Noe biblijny - usnął. Twardo i na długo.
Gdy się przebudził - termin upustu wód już minął. A na deszcz wogóle wcale się nie zanosiło.
Nie padał także deszcz i dni następnych. Arka stała próżna i bez ruchu.
I nie ruszyła nigdy,
Odwiedzały ją natomiast gromady mieszczan włocławskich , a chłopaczkowie długo wyprawiali na niej swawolne harce.
Aż poszła w końcu na pastwę - nie tyle wody, co - ognia.
A panu Bilczyńskiemu przez kilka miesięcy po tych wypadkach złośliwcy przysyłali do apteki - gołębie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz