środa, 20 listopada 2013

Arka Pana Bilczyńskiego

  
        Zdzisław Arentowicz - jedna z barwniejszych postaci przedwojennego Włocławka, zasłużony społecznik, literat, regionalista, nieoceniony badacz lokalnej historii i tradycji. W czasach dwudziestolecia międzywojennego, w ramach poznawania i popularyzowania historii Kujaw przeprowadzał dziesiątki rozmów z najstarszymi mieszkańcami.




Zdzisław Arentowicz  (1890 - 1956)


 Na ich podstawie starał się w swoich publikacjach odtworzyć wygląd i życie dziewiętnastowiecznego Włocławka. Utrwalił też przy okazji wiele bardzo ciekawych historii przekazanych mu przez mieszkańców. Jedną z takich właśnie opowieści, którą Arentowicz opublikował w 1928 roku w czasopiśmie "Życie Włocławka i okolicy", w oryginalnej, niezmienionej formie przytaczam poniżej:






                                                                                                                     Zdzisław Arentowicz

                                                        Arka pana Bilczyńskiego
                                                          ( Ramota starowłocławska ).


          Na kilkanaście lat przed Powstaniem znany był we Włocławku pan Bilczyński, właściciel apteki przy Starym Rynku.
Słusznie - niesłusznie, pan Bilczyński uważany był w mieście za poczciwego dziwaka. Prawdopodobnie jednak - niesłusznie, ile że w czasach owych odnoszono się podobno do aptekarzy z pewnem uprzedzeniem; z uprzedzenia więc tego powstawać mogły niesłuszne opinje. Choć może zresztą słusznie - jeśli wśród najstarszych mieszkańców naszego miasta przechowało się o panu Bilczyńskim opowiadanie następujące.
     Zdarzyło się, iż pan Bilczyński wykrył, że któryś z ówczesnych astrologów, nieomylnych oczywiście, przepowiedział na jakiś tam dzień koniec świata. A właściwie, nie tyle koniec - ile generalną kąpiel świata. Krótko: nowy potop. Astrolog ów zapewnił, przysiągł, przyrzekł, dał słowo honoru; pan Bilczyński święcie w to uwierzył - bardzo się tem przejął.
         Ale, jako znającemu łacinę, nieobcą była mu maksyma: historia est magistra vitae. Skoczył więc do historji po rozum i umyślił skorzystać z wypróbowanego doświadczenia Noego: zaczął budować arkę.
         A nietylko zaczął, ale i skończył. Kazał według własnego planu ( wzorowanego może poczęści na wersecie z Biblji ) wystawić wcale solidny budynek, który posiadał wszystkie warunki ku temu, aby w krytycznej chwili popłynąć w przestworza wodne... Za port dopływowy obrał sobie pan Bilczyński przedmieście Syberkę. Tam budował ów korab, oczekując w smutku i drżeniu serca gniewu Pańskiego...
          Jakie były zamysły pana Bilczyńskiego co do zaaprowidowania arki oraz czy był zdecydowany umieścić w niej po parze żywiąt fauny kujawskiej - dojść nie mogłem. Wiadomo jest mi tylko, że w dniu, zaprzysiężonym przez owego mędrca - astrologa, arka była gotowa do podniesienia kotwicy
( bo miała także kotwicę oraz parę t.zw. drygawek t.j. grubych wioseł do kierowania ).

           A gdy nadszedł ów dzień - pan Bilczyński nie mógł usiedzieć w aptece przy Starym Rynku. Raz po raz wychodził - i patrzył w niebo. Potem poszedł się żegnać ze znajomymi. Czyż można bowiem było nie uścisnąć po raz ostatni ręki ludziom, z którymi dobrze się żyło, a którzy nie mieli własnej arki?... I czyż nie wypadałoby wypić tu i ówdzie na pożegnanie po małym kieliszku miodu od Brauna?...
           Ale deszcz jakoś padać jeszcze nie zaczynał, pan Bilczyński zaś miał wielu znajomych... A w jednym domu wystawili na pożegnanie i na pocieszenie wcale dobre wino.
             I...
            I włocławski Noe poznał podobno cudowne własności soku winnego  - jeszcze przed potopem.
            I  jako Noe biblijny - usnął. Twardo i na długo.

           Gdy się przebudził - termin upustu wód już minął. A na deszcz wogóle wcale się nie zanosiło. 
           Nie padał także deszcz i dni następnych. Arka stała próżna i bez ruchu.
           I nie ruszyła nigdy,
           Odwiedzały ją natomiast gromady mieszczan włocławskich , a chłopaczkowie długo wyprawiali na niej swawolne harce.
           Aż poszła w końcu na pastwę - nie tyle wody, co - ognia.

           A panu Bilczyńskiemu przez kilka miesięcy po tych wypadkach złośliwcy przysyłali do apteki - gołębie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz