środa, 11 lutego 2015

Wrzesień 1939 we Włocławku i okolicach cz.2 : 19pp


Kontynuujemy wrześniowe opowieści:

     Powracamy do jednego z naszych poprzednich bohaterów - żołnierza 19 Pułku Piechoty, Franciszka Wankiewicza. Ostatnio rozstaliśmy się z nim w momencie, gdy wraz ze swym oddziałem obozował w lasach pod Włocławkiem.

( Dla wszystkich, którzy nie dotarli do pierwszej części - LINK )



Lasy na wschód od Włocławka, 5 września 1939r.

     "Wkrótce nadszedł rozkaz zmiany miejsca postoju. Batalion, rozczłonkowany na kolumienki plutonów, podchodził polnymi drogami pod spowity dymami Włocławek. Przed nami, na szosie przecinającej oś marszu, panował niezwykły ruch pieszych i pojazdów. Jakieś oddziały wojskowe przeciągały z północy na południe. Przezornie zatrzymano nas, lecz nie był to nieprzyjaciel, więc zaraz ruszyliśmy przyśpieszając tempa. Ciekawość gnała, by zobaczyć, co to za wojsko. Gdyśmy się już dostatecznie zbliżyli, ogarnęło nas zdumienie. Szosą ciągnęły bezładnie oddziały dywizji, która walczyła pod Toruniem. Tego, co oglądaliśmy, nie można było nazwać planowym odwrotem. Dowódcy nie troszczyli się nawet o utrzymanie jakiego takiego porządku.
     Żołnierze wlekli się pojedynczo, grupkami lub zwartymi oddziałami, w których każdy maszerował jak popadło. Zmęczenie i jakaś odrętwiałość przebijały z twarzy. Wielu było bez broni oraz części ekwipunku i umundurowania. Skrajem szosy szli ranni, wyróżniający się wątpliwą bielą prowizorycznych opatrunków. Wojskowi wszystkich broni i stopni pomieszali się, a po postawie i zachowaniu nie można było odróżnić szarż. Wielu oficerów jechało wraz z rannymi na furmankach, rzadziej jakiś rozklekotany pojazd mechaniczny posuwał się żółwim tempem po zatłoczonej drodze, czekając na okazję wyskoczenia w przestrzeń. Część rannych, będących już u kresu sił, zaległa przydrożne rowy; pozostali tam po przejściu kolumny jak żyjątka morskie po odpływie morza. Wokół walała się porzucona broń, amunicja i inny dobytek żołnierski.
      Jakiś porucznik jadący otwartym samochodem osobowym z paru zabandażowanymi ludźmi, zobaczywszy nasze kolumny, zaczął wykrzykiwać, że Toruń jest już zajęty przez Niemców, a ich czołgi ścigają podbitą dywizję i lada chwila mogą się tu pojawić. Jeden z naszych oficerów zareagował dobitnie na takie deprymujące postępowanie: - Zamknij pan pysk, poruczniku - wrzasnął z pasją - i nie rozsiewaj paniki! - Zbesztany porucznik, którego widok wyciągniętego pistoletu i ostre słowa przywołały do opamiętania, skorzystał z otwierającej się właśnie na szosie luki i, dodawszy gazu, zniknął sprzed oczu trzęsącego się z gniewu oficera. - Byłbym zastrzelił draba - wykrzyknął ten, z trudem opanowując wzburzenie.
     Chaos, jaki roztaczał się przed naszymi oczami, podziałał na wszystkich jak zimny tusz. Miny nam zrzedły, gdy popatrzyliśmy w prawdziwe oblicze skutków wojny. Ludność, wylegająca przed domostwa, ze strachem przysłuchiwała się i przypatrywała wszystkiemu, co działo się na szosie. Pojawienie się naszych oddziałów, uzbrojonych i maszerujących w ordynku, stłumiło panikę, jaka zaczęła się szerzyć na widok cofającego się wojska. Lecz i w naszych szeregach ten odwrót nie pozostał bez echa. Młody, niedoświadczony żołnierz, który nie przeszedł jeszcze wojennego chrztu, mimo woli zadawał sobie pytanie, czy to, co teraz obserwował, przydarzyć się może i jemu. Na szczęście skręciliśmy ku miastu, pozostawiając za sobą falę niedobitków.
     Kroki nasze zadudniły o bruk miejski, zagłuszając przykre myśli, a panujący wśród nas porządek marszowy zacierał wrażenia wywołane kontaktem z wycofującą się dywizją. Tymczasem rozpoczął się czwarty już tego dnia nalot. Rozległo się zawodzenie syren alarmowych, padł rozkaz krycia się. Żołnierze, pozostawiwszy wozy i biedki pod ścianami kamienic, dopadli rowów przeciwlotniczych i prowizorycznych schronów. Groźny łoskot pikujących maszyn przewalał się po niebie, zagłuszony po chwili grzmotami wybuchów. Pomimo strachu zatrzymałem się na ulicy, ciekawy, jak wygląda z bliska pikowanie samolotu. Ale okazja, może na moje szczęście, nie nadarzyła się. Bomby padały gdzieś dalej, w innej dzielnicy. Moją uwagę natomiast zwróciła stojąca pod ścianą kamienicy biedka. Opuszczony koń drżał z lęku, a gdy zbliżyłem się do niego, popatrzył na mnie takimi smutnymi oczyma, że serce ścisnęło mi się z żalu nad wylęknionym stworzeniem. Pogłaskałem go po spoconym pysku i już miałem wejść w otwartą bramę - gdyż huk silników samolotowych zbliżał się w naszym kierunku - kiedy zauważyłem umocowany na biedce rkm, przygotowany do obrony przeciwlotniczej podczas marszu.


Rkm Browning wz.28 z celownikiem przeciwlotniczym ( źródło: http://zysq.idl.pl/allegro/wz28_002.jpg )


W komorze nabojowej tkwił magazynek, a lufa karabinu śledziła ciekawie niebo. Impulsywnie przyskoczyłem i przywarłem do kolby. Odbezpieczywszy zamek, skierowałem lufę w wąski pas nieba pomiędzy dachami kamienic. Postanowiłem spróbować szczęścia i gdy tylko w wektorze lufy pojawiają się samoloty - strzelać! Dotknięcie chłodnej kolby do rozpalonego policzka dawało mi poczucie bezpieczeństwa bardziej realne niż bramy kamienic czy schrony. Tam byłem bezbronną ofiarą, tutaj mogłem się bronić i zwalczać napastnika. Pragnąłem tylko tego, aby pod moją muszkę nawinął się jaki bombowiec. Ale lotnik nie nadleciał, a po chwili alarm został odwołany.


Dom na rogu ulic Zduńskiej i Królewieckiej - jeden z nielicznych budynków w mieście, który został poważnie uszkodzony przez niemieckie lotnictwo.


     Natychmiast z różnych zakamarków poczęli wychodzić żołnierze i ustawiać się według poprzedniego porządku na drodze. Zabrzmiała od czoła komenda, kolumna pomaszerowała przez miasto ku Wiśle. Wkrótce zatrzymaliśmy się przed żelaznym mostem bombardowanym nieustannie, ale - jak dotychczas - bezskutecznie. W obawie przed zaskoczeniem nas tu przez samoloty, zarządzono przeprawę biegiem. Pluton za plutonem, zachowując kilkunastometrowe odstępy, pędził przez żelazne wiązania mostu, ażeby jak najprędzej osiągnąć przeciwny brzeg i zagłębić się w rosnące tam drzewa.
     Most na Wiśle był - tak mi się wydawało - szczytem techniki budowlanej. Długi na prawie kilometr, metalowy pokład, wzmocniony koronkową siatką przęseł, łączył obydwa wiślane brzegi szeroką wstęgą asfaltowej jezdni. Most wykończony został dopiero dwa lata temu i pachniał jeszcze świeżością farb. Koszt jego budowy, o czy się potem dowiedziałem, wynosił około sześciu milionów złotych. Była to, jak na nasze możliwości, olbrzymia suma. Nic więc dziwnego, że mieszkańcy Włocławka czuli się dumni ze swego mostu, który miał być jednym z pierwszych na całej długości rzeki. Niestety na podziwianie konstrukcji, jakich w Polsce nie było wiele, nie starczało czasu podczas działań wojennych. Biegłem ponaglany rozkazem, objuczony ekwipunkiem, dopóki płuca nie odmówiły posłuszeństwa. Zdyszany, oblewając się potem, zwolniłem tempa w połowie mostu, ustępując innym pierwszeństwa w wyścigu do zbawczego drzewostanu. Przyśpieszonym już tylko krokiem doszedłem do przeciwległego brzegu. Tam przy szosie zbierały się plutony, czekając na takich jak ja maruderów. Odpoczynek trwał dopóty, dopóki ostatni "zawodnik" nie przybył do mety i nie dołączył do swojej grupy. Jak zauważyłem, nie należałem do najbardziej opieszałych.
     Nowy rozkaz poderwał nas na nogi. Zeszliśmy z szosy na boczną drogę, biegnącą równolegle do nurtu rzeki, i doszliśmy nią do łagodnego wzgórza porośniętego młodą dębiną. Tutaj miało być miejsce naszego postoju. Gęsty lasek dawał doskonałą osłonę przed obserwatorami z powietrza, a wzgórek dominujący nad okolicznymi polami miał na pewno jakieś strategiczne znaczenie. Zapadał zmrok, dowódcy plutonów wybrali dla swoich oddziałów rejony w dębinie, a żołnierzy do odpoczynku zachęcać nie było potrzeby. Zmęczeni marszobiegiem, padali jak kłody pod drzewami i natychmiast zasypiali. (...)
     Tymczasem księżyc wtoczył się na nieboskłon i zrobiło się zupełnie jasno. Widocznie nasze dowództwo tylko na to czekało, bo zaraz poderwano nas na nogi. Pozostawiwszy oporządzenie, poszliśmy z łopatkami na przedpole budować schrony. Łąka na północ od wzgórza poryta już była zygzakami rowów strzeleckich, które właśnie maskowano. Pod kierownictwem saperów przystąpiliśmy do wykładania okopów darnią, ponaglani, bo chodziło o zakończenie prac maskowniczych przed nadejściem dnia.
     W świetle księżyca ludzie uwijali się jak mrówki, ciągnąc ze stosów drewniane kłody, jakimi umacniano ziemianki. Wszyscy pracowali chętnie, zdając sobie sprawę, że budują tutaj linię obrony, która wreszcie powstrzyma napór Niemców. Mozoliliśmy się do samego rana. Słońce zaczęło już przygrzewać na dobre, gdy ściągnięto nas na śniadanie, które po tym nocnym wysiłku smakowało wyśmienicie. Po śniadaniu  odesłano nas na zasłużony odpoczynek, a nasze miejsce przy pracy zajęła inna grupa. Zmordowany ułożyłem się wygodnie wśród drzew i przespałem aż do obiadu. (...)
     Po obiedzie  poszedłem w stronę okopów obejrzeć stan robót. Okopy były już zamaskowane, zaciągano jeszcze zapory z drutów kolczastych. Daleko na przedpolu wrzała gorączkowa krzątanina - tam saperzy zakładali pola minowe. Przygotowywaliśmy się na przyjęcie nieprzyjaciela, którego spodziewano się od północnego wschodu. Zajrzałem do ziemianek. Były skonstruowane z pni drzewnych, poukładanych  warstwami i pokrytych ziemią, a na to darniną. Pułap ziemianki musiał mieć około trzech metrów grubości, by wytrzymać - według opinii saperów - nawałę artylerii, no i chyba bomby lotnicze. Co do wytrzymałości na te ostatnie, saperzy nie byli bardzo pewni. Zaspokoiwszy ciekawość i utwierdziwszy się w przekonaniu, że nasza linia obrony spełni swoje zadanie, powróciłem do plutonu. Zastałem żołnierzy przy kopaniu stanowisk strzeleckich. Widocznie coś im się pomyliło, bo okopywali się frontem do Wisły! Już ich chciałem po wojskowemu "ochrzanić", gdy nadszedł porucznik Sobotowski i wyjaśnił mi sytuację. Otrzymał wyraźny rozkaz ubezpieczenia się od strony Wisły i wglądu na przyczółki mostowe. Były one odległe o kilometr w linii powietrznej, więc znajdowały się w zasięgu naszej broni maszynowej, a nawet ognia strzelców wyborowych. Dowództwo wie co robi, pomyślałem sobie...   (...)
     Z naszej pozycji mieliśmy doskonały wgląd na Wisłę z jej przybrzeżnymi przystaniami, na fabryki i most. Siedząc pod drzewami, jak w amfiteatrze na czołowych miejscach, śledziliśmy naloty, które rozpoczęły się wraz z nastaniem dnia.





Ale most na rzece nadal stał nie uszkodzony, a fabryki dymiły nieprzerwanie. Były to sławne na całą Polskę wytwórnie celulozy, nie na darmo więc Niemcy wysilali się , ażeby je unieruchomić. ( Celuloza potrzebna była przy wyrobie amunicji i materiałów wybuchowych). Nie mogąc zniszczyć celu, powtarzano nalot za nalotem, dzień po dniu; bomby sypały się wokół, burzyły sąsiednie obiekty. Wpadając do rzeki, wyrzucały z niej gejzery wody, aż rozpylone krople dolatywały do naszych stanowisk. Gdzieś na  przystani rzecznej rozbito parę barek, których szczątki i zawartość  pływały po powierzchni lub umykały z prądem do morza. Miasto też otrzymało swoją porcję. Coraz częściej widać było wybuchające z różnych stron słupy ognia i dymu.
     Podobnym jak naloty wynikiem mogła się pochlubić nasza obrona. Artyleria przeciwlotnicza biła ze wszystkich dział, cętkując niebo obłoczkami wybuchów. Zdawałoby się, że nawet ptak nie mógłby się przemknąć przez tę zaporę. Tymczasem klucze samolotów znaczonych czarnymi krzyżami jeden za drugim nadlatywały i odlatywały, nie utraciwszy ani jednej maszyny!
     Fakt, że lotnictwo niemieckie nie atakowało naszych pozycji, przypisywaliśmy nie tyle dokładnemu zamaskowaniu, ile bliskości Szpetala Górnego, zamieszkanego przeważnie przez kolonistów niemieckich. (...)
     Zaraz po śniadaniu odkomenderowano nasz pluton do robót ziemnych przy umacnianiu pozycji na naszym lewym skrzydle, po północnej stronie od szosy. Miałem polecenie zameldować się u sierżanta Flaszy, któremu naszą grupę przydzielono do pomocy w stawianiu zapór z drutu kolczastego. Przechodząc obok biedki z radiostacją, pomyślałem, jak dobrze byłoby posłuchać Lwowa. Ale radio w dalszym ciągu milczało. - Po co je tu u diabła trzymacie, jeżeli nie działa? - rzuciłem w stronę łącznościowców, gdyż złość mnie brała na widok rozciągniętej anteny, której nie chwytały się fale radiowe. (...)
      Po obiedzie nie mając nic do roboty , wybrałem się samopas nad Wisłę z nadzieją na znalezienie sadów, gdzie mógłbym się zaopatrzyć w owoce. Przy okazji chciałem się wykąpać w rzece. Bowiem nie myliśmy się ani kąpaliśmy od przybycia do koszar. Nie zmieniliśmy również bielizny, ponieważ jej nam nie dostarczono.
     Kilkunastu żołnierzy myszkowało wokół w poszukiwaniu osad ludzkich. Nie znalazłem owoców, a woda w rzece była zimna. Ubrałem się więc szybko i ruszyłem w górę, pnącą się po spadzistym brzegu ścieżką, ku naszym pozycjom. Sytuacja była bez zmian. Żołnierze leżeli obok swoich ziemianek, posterunek obserwacyjny czuwał przy karabinie maszynowym, a oficerowie grali w karty. Kupki pieniędzy leżały na rozpostartym kocu. Pieniądz nadal tracił na wartości - nie było co za niego nabyć.
     Krajobraz się nie zmienił. Most stał, fabryki celulozy nie przerwały pracy. Tylko nalotu dzisiejszego popołudnia jeszcze nie było. Do tych fabryk, których budynki dochodziły aż do samej Wisły, miałem szczególny sentyment, bo często z Wygody wysyłaliśmy do nich drewno. Teraz mogłem zobaczyć, chociaż z daleka, jak te zakłady wyglądają. Cieszyłem się, że mimo wielu bombardowań wciąż stały.
     Mgły wieczorne zaczęły zasłaniać łąki nadwiślańskie, niebo szarzało, przyroda cichła. Kończył się siódmy dzień wojny. Dotychczas nie zetknęliśmy się oko w oko z jej okropnościami. Mogliśmy jeszcze spać spokojnie na swoich stanowiskach... "




    Wspomnienia pochodzą z książki Franciszka Wankiewicza "Wrzesień podchorążego". Gorąco zachęcam do lektury tej książki, gdzie znajdziecie pełny, nie skrócony opis pobytu bohatera we Włocławku i jego dalsze, niezwykle dramatyczne losy. ( Można ją bardzo tanio kupić na allegro ).


     Okopy, które wraz z kolegami kopał nasz bohater w lasach szpetalskich, choć nieco już zatarte, znajdują się tam do dnia dzisiejszego. Mimo, że nigdy nie zostały wykorzystane stanowią ważną pamiątkę tamtych czasów. W przytaczanym fragmencie jest także mowa o radiostacji, z której niestety nie było żadnego pożytku. To była jedna z największych bolączek wrześniowych zmagań - problemy z łącznością. Sytuacja zmieniała się tak szybko, że dowódcy musieli nieustannie zmieniać strategię. W tym celu jednak niejednokrotnie trzeba było się porozumieć ze sztabem i uzyskać zgodę. Jeśli zdarzało się tak, że radiostacja nie była w stanie nawiązać łączności, trzeba było przekazywać rozkazy tradycyjnie - poprzez gońca. Możecie sobie chyba więc wyobrazić, że w przypadku Niemców posuwających się błyskawicznie do przodu i potrzeby natychmiastowego reagowania na ich posunięcia taka sytuacja była beznadziejnie tragiczna.



Kolejna część tutaj: LINK

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz