wtorek, 20 stycznia 2015

Wrzesień 1939 we Włocławku i okolicach cz.1

     Najwyższy czas po dosyć długiej przerwie znów coś opowiedzieć. Kubek gorącej herbaty jest, także można zaczynać.

Wrzesień roku 1939. Nie ma chyba drugiego tak szczególnego września w naszej historii. Mało też jest w niej tak krótkich okresów czasowych, które byłyby tak intensywnie analizowane, badane, wspominane i dyskutowane. Nie ma w tym jednak nic dziwnego: to wtedy zaczęło się to, co zmieniło na zawsze cały świat - a zaczęło się u nas. Pierwsza ofiara II Wojny Światowej, pierwsza potyczka, pierwsza obrona, atak, pierwszy zestrzelony samolot, zniszczony czołg, pierwsi jeńcy - to wszystko na naszej, polskiej ziemi.

Praktycznie każdy kojarzy z tego okresu takie wydarzenia jak obrona Westerplatte, Helu, Bitwa nad Bzurą, czy upowszechniona niedawno bohaterska obrona Wizny. A jak to wyglądało w naszych okolicach? Co się działo we Włocławku? Na te pytania postaram się wam dzisiaj udzielić odpowiedzi. Pomogą mi w tym wspomnienia osób, które były świadkami tamtych zdarzeń. Czas odkurzyć stary, dobry wehikuł czasu, wprowadzić odpowiednią datę i w drogę!



 Włocławek, 1 września 1939 roku

 Naszym pierwszym narratorem zostanie pewien mały chłopiec - Zdzisław Taźbierski.

"Z wybuchem wojny 1 września 1939 roku miałem równo 11 lat i 2 miesiące życia. Razem z rodzicami: Ojcem Stefanem (35 lat) i Władysławą – Mamą (32 lata), z braćmi: Mieczysławem – lat 14 i Jerzym – lat 9 mieszkaliśmy we Włocławku przy ul. Rolniczej nr 8. Ojciec przybył tutaj z Końskiego w 1923 roku. Do grudnia 1939 roku, jak i inne rodziny polskie, przeżywaliśmy dramaty odwrotu naszych wojsk i klęski wrześniowej II Rzeczypospolitej.
Zrazu, dla 11-letniego chłopca, ta wojna nie mieniła się jako globalna tragedia naszego narodu, a raczej jako ciekawe wydarzenie. Pamiętam, jak wracając ok. 12.00 w tym dniu z inauguracji roku szkolnego ze Szkoły Powszechnej nr 2 we Włocławku ul. Kilińskiego, nagle na Placu Wolności usłyszeliśmy w grupie uczniów, że te warkoty samolotów nad nami nie są żadnymi ćwiczeniami Czerwonego Krzyża. Głośniki mówiły o wybuchu wojny z powodu napaści o świcie Niemców na Polskę, wzywały mieszkańców do zachowania spokoju, gdyż wróg poniesie klęskę.
Pędem rzuciliśmy się z braćmi ul. Kaliską do domu. Tutaj krzyczeliśmy do Mamy: „Wojna! Wojna!”, tak jakby zaczynała się jakaś majówka do lasu. Wszyscy trzej rzuciliśmy teczki z książkami (rańcami) i mimo protestów Rodzicielki pobiegliśmy przez drewniany płot na rampę kolejową, sąsiadującą z „naszą” ulicą. Tutaj bowiem stacjonował oddział (pluton?) polskich żołnierzy z CKM-em dla obrony dworca. Gdy samoloty niemieckie zaczęły zrzucać bomby na obiekty kolejowe (chybiły, ale dom mieszkalny przy dworcu płonął) – nasi wojacy przerwali chłodzenie się pod rampą pompy-studni, w okrzykach dowódców (plutonowego i kaprala?) celowniczowie pospiesznie wdziewali na siebie zdjęte bluzy mundurowe i rozpoczęli przygotowania do otwarcia ognia z CKM-u. My, chłopcy, pomagaliśmy im w tych przygotowaniach podciągając „pod maszynę” skrzynki z amunicją. Gdy wreszcie otworzyli ogień seriami nad dworzec kolejowy – jeden dom przy nim płonął, a po niemieckich samolotach nie było już śladu. Takie było moje wejście do wojny z naszymi dzielnymi żołnierzami."

Całość bardzo ciekawych wspomnień wojennych Pana Zdzisława dostępna tutaj:
Link

Ckm wz. 30 w wariancie przystosowanym do obrony przeciwlotniczej
źródło: http://wargamecrew.blogspot.com/2013/07/warsztat-ckm-wz30-w-ustawieniu-p-lot.html


     Jak widzimy po tym fragmencie, w pierwszym dniu wojny była ona początkowo czymś zupełnie odległym dla mieszkańców Włocławka, skoro w szkołach normalnie rozpoczynano naukę. Rzeczywiście nastawienie ludności polskiej do tej wojny było w pierwszych jej dniach z naszej perspektywy zupełnie dziwne. Podchodzono do tego często raczej z entuzjazmem i pewnością co do rychłej wygranej. Każdy spodziewał się długich walk pozycyjnych gdzieś przy granicach, w każdym razie daleko od terenów położonych w głębi kraju. Armia nasza "silna, zwarta i gotowa" maszerowała dumnie aby pobić przeciwnika i "nie oddać mu ani guzika". Setki propagandowych plakatów i komunikatów radiowych napełniały wszystkich bojowym entuzjazmem. 




Włocławek, 3 września 1939 roku

     Żegnamy się z naszym młodym narratorem i pozostając w okolicach dworca wyczekujemy przyjazdu naszego kolejnego bohatera. Tym razem będzie nim żołnierz. Nazywa się Franciszek Wankiewicz, i jest młodym urzędnikiem kolejowym z niewielkiej stacyjki na krańcach południowo-wschodniej Polski. Powołany do wojska w stopniu podchorążego rezerwy i wcielony do 19 Pułku Piechoty Odsieczy Lwowskiej zostaje wraz z wybuchem wojny zapakowany ze swoim oddziałem do pociągu i wyrusza ze Lwowa na zachód. 3 września dociera do celu podróży - Włocławka. 


"W samo niedzielne południe wjechaliśmy na przedmieścia Włocławka, gdzie odstawiono nasz pociąg na boczne rampy i zaczęło się wyładowywanie. Transport kołowy się skończył. Od tej chwili polegać mieliśmy na własnych środkach lokomocji - nogach! Wyładowanie poszło sprawnie, wnet stanęliśmy w dwuszeregu, czekając na dalsze zarządzenia. Cały batalion ustawił się na niezabudowanym, piaszczystym terenie obok toru. Nagle skądś wyjechał motocykl z przyczepą i, podskakując na piaskowych wydmach, pędził w naszą stronę. Musiał to być goniec przywożący rozkazy. (...) Zaraz ruszyliśmy ku pobliskim zabudowaniom na przedmieściu miasta. Kolumny skryły się w cieniu drzew, którymi wysadzana była ulica. Po jednej jej stronie ciągnął się sad, oddzielony od drogi wysokim ceglanym murem, z drugiej przylegały do niej frontem parterowe przeważnie domki. Polecono ustawić broń w kozły i pozwolono zdjąć z siebie oporządzenie. Dowódca plutonu osobiście zachęcał chłopaków, by poprawili swój zewnętrzny wygląd, mocno zaniedbany w czasie trzydniowej jazdy. Żołnierze rozbiegli się po domach w poszukiwaniu wody do mycia i golenia. Miksiewicz i ja weszliśmy na jakieś okazalsze podwórze, gdzie powitała nas młoda dziewczyna z opaską na ramieniu. Przedstawiła się jako komendantka obrony przeciwlotniczej bloku. Po chwili wyniesiono nam miednicę ciepłej wody. (...) Toaletę przerwało nam zawodzenie syren z prawie równoczesnym odgłosem licznych wybuchów, dochodzących z centrum miasta. Spojrzałem się na "komendantkę" bloku, trzęsła się jak liść. Miksiewicz widocznie też to spostrzegł, bo jakby dla dodania jej odwagi zagadnął żartobliwie:
- Pani, jako komendantka bloku, nie powinna się bać...
- Ja się wcale nie boję - odrzekła z oburzeniem dziewczyna, choć wargi jej drżały - ja tylko nie mogę znieść tej tu bezczynności...
     Alarm szybko się zakończył. Ucichła kanonada artylerii przeciwlotniczej. Plutony wezwano na zbiórkę. Pożegnaliśmy dziewczynę i poszliśmy na plac apelowy, gdzie baon szykował się do wymarszu. Opuściliśmy cichą uliczkę przedmieścia i pomaszerowaliśmy do miasta. Dowódca nakazał posuwanie się w cieniu kamienic kolumienkami drużyn. Weszliśmy na ważniejsze arterie, którymi jechały liczne pojazdy. Między innymi zauważyłem wozy z napisem Polskie Radio "Toruń", wyładowane sprzętem. Wyglądało na to, że radiostacja toruńska się ewakuowała. Czyżby Niemcy byli aż tak blisko? pomyślałem.
     W mieście po nalocie panował gorączkowy nastrój. Nie widziało się jednak rozwalonych budowli czy wyrw na ulicach. Widocznie bomby były przeznaczone dla fabryk... Wojsko posuwało się kolumienkami, jak nakazano. Idąc na czele jednej z takich drużyn, oddawałem honory mijającym nas oficerom - zupełnie jak podczas spaceru na Akademickiej! Oficerowie jednak nie zwracali uwagi na wzorowego żołnierza, przykładającego co chwila palce do hełmu. Przechodzili w pośpiechu obok kolumienek, bardzo czymś zaaferowani.
     Znów znaleźliśmy się na przedmieściu. Po linii podano rozkaz, by nie przyjmować niczego od mieszkańców, bo woda podobno jest tutaj zatruta. Okolica była zamieszkana przez kolonistów niemieckich. Chociaż pragnienie dokuczało nam, nikt nie opuścił szeregu, ażeby zwilżyć spalone usta przy którejś ze studni. Nie wiem, czy pogłoska o zatruwaniu była prawdziwa, czy też celem jej było niedopuszczenie do rozłażenia się wojska. W pierwszą możliwość nie mogłem jakoś uwierzyć. Na szczęście domy przedmieścia się skończyły, a my po przejściu jeszcze kilku kilometrów szosą na Inowrocław zboczyliśmy w przyległy do drogi las, gdzie mieliśmy biwakować.
     Zajechały wkrótce furgony, zadymiły kuchnie, ludzie rozsiedli się pod drzewami gwarząc. Zdarzeń w ciągu tych ostatnich dni było sporo. (...) Najwięcej dyskutowano nad tym, jak potoczą się koleje wojny. Popołudnie było upalne, ale las chronił przed spiekotą, a także obserwacją nieprzyjaciela z powietrza, więc przyjemnie było w nim posiedzieć.
     Co pewien czas powtarzały się naloty na miasto. Słyszeliśmy wybuchy bomb i wystrzały artylerii, do których dołączał jazgot karabinów maszynowych, zamiatających niebo pociskami smugowymi. Samoloty przelatywały tuż-tuż nad nami, tak że cień ich skrzydeł padał na las i wlókł się po ziemi. Wówczas kurczyliśmy się w sobie i zapadaliśmy w bezruch Nikt nie był pewien, czy któremu z lotników nie przyjdzie fantazja, by i tu rzucić kilka bomb. Ale wrogie ptaki przelatywały tylko nad nami i bombardowały Włocławek. Z naszych stanowisk mogliśmy obserwować rozrywające się wokół samolotów pociski artyleryjskie. Za każdym razem, gdy pocisk rozrywał się blisko samolotu, zamieraliśmy oczekując, że lada sekunda trafiony oderwie się od pułapu niebieskiego i spadnie na ziemię jak zepsuta zabawka. Ale samoloty, jakby nic sobie nie robiąc z tych wybuchów, krążyły spokojnie nad obiektami przeznaczonymi do zniszczenia, aż wyrzuciły swój śmiercionośny ładunek. Odlatywały żegnane przeciągłym wyciem syren fabrycznych, ogłaszających odwołanie alarmu. Przez parę godzin panował spokój, po czym historia powtarzała się od nowa. Gdy zapadał wczesny jesienny zmrok, naloty ustawały; miasto zaczerpnąwszy oddechu, wychodziło z murów i piwnic i opatrywało zadane rany. Jakie były skutki nalotów, nie wiedzieliśmy, gdyż do miasta zakazano nam chodzić. Opowiadali o nich uciekinierzy, ale mogły być to wiadomości przesadzone. (...)
Następnego dnia:
(...) Wracaliśmy odświeżeni, z lasu dolatywał nas brzęk menażek zapowiadający śniadanie. Właśnie gdy mijaliśmy stanowisko karabinu maszynowego, zawyły ostrzegawczo syreny.
- Cholera, już od rana nie dają miastu spokoju - irytował się idący za mną strzelec.
Wyszliśmy na polankę i oczom naszym ukazał się znajomy widok - klucz samolotów lecących bombardować miasto. Karabin maszynowy nie otwierał ognia, bo załoga miała rozkaz nie zdradzać stanowisk. Dopiero w razie bezpośredniego zagrożenia można było prowadzić ogień. Za to obrona przeciwlotnicza miasta używała sobie do woli, niestety, jak dotychczas bez skutku. Ale jej ogień przynajmniej trzymał samoloty na odpowiedniej wysokości, z której bombardowanie było mniej skuteczne. Mimo to wkrótce po rozpoczęciu nalotu jedna z fabryk została trafiona i zapaliła się, a chmury dymu zasnuły horyzont.
     Już od samego rana do lasu poczęły ściągać z miasta gromady uchodźców, przynosząc fantastyczne wieści o skutkach bombardowania. Liczby zabitych i rannych szły w setki, szkody materialne obejmowały całe dzielnice. Zdawaliśmy sobie sprawę, iż było to wszystko wyolbrzymione pod wpływem ogarniającej ludzi paniki. (...) Po każdym nalocie fala uchodźców odpływała, by wraz z nowym powtórnie zaludnić las. Choć wystawione posterunki broniły dostępu, ludność garnęła się do nas, jak gdyby w pobliżu wojska czuła się bezpieczniej.
(...) Tu natknąłem się na porucznika Marescha, siedzącego w gronie naszych oficerów. Zauważywszy mnie przywitał jak znajomego. Porucznik Marian Maresch był dowódcą karabinów maszynowych, gdy odbywałem czynną służbę w Szkole Podchorążych. Teraz dowodził ósmą kompanią trzeciego batalionu. Zauważyłem, że jest nastrojony bardzo pesymistycznie, co chwila wyrażał swoje nieukontentowanie znanym w Szkole Podchorążych powiedzonkiem "do d...". Rozumiałem go, bo mnie samego zastanawiało wiele rzeczy. Dlaczego na przykład alarmy lotnicze zarządzano dopiero wtedy, gdy bombowce wisiały już prawie nad celem? Dlaczego nasze lotnictwo nie pokazało się ani razu, pozwalając niemieckim piratom latać bezkarnie nad miastem? Dlaczego nasza artyleria strzelała tak nieudolnie? Takich "dlaczego" było coraz więcej.
Maresch ze zniechęceniem machał ręką na moje zapytania. On też nie wiedział, dlaczego było tak, a nie inaczej. Istniejący stan budził w nim zwątpienie w nasze przygotowanie bojowe.
(...) Kilku ochotników na gońców znalazło się natychmiast, bo żołnierzy ciągnęło do miasta. Podchorąży Sumiński zbierał zamówienia i pieniądze. Lista zakupów robiła się coraz dłuższa, a my dogadywaliśmy gońcom, że nawet do jutra nie załatwią wszystkich spraw. Wreszcie grupa ochotników odeszła. Byłbym też powędrował z nimi, ale moja "siła nabywcza" równała się zeru. (...) Zaczął się okres niecierpliwego oczekiwania powrotu naszych ochotników. Powrócili, gdy słońce kładło się już na horyzoncie. Każdy dźwigał prócz zamówionych przedmiotów prowiant, butelki z napojami i smakołyki. Ale największą sensację stanowiła przyniesiona z miasta gazeta. Była to pierwsza od wybuchu wojny prasa, jaka do nas dotarła! Wszyscy rzucili się na nią, zapominając nawet o przysmakach. Jednostronicowy biuletyn "Włocławskich Nowin" rozchwytywano w lot; głód słowa drukowanego był nie mniejszy niż głód fizyczny. Cała kompania zbiegła się, otaczając zwartym kręgiem czytających.
     Gazeta donosiła o wypowiedzeniu Niemcom wojny przez naszych sojuszników: Francję i Anglię! Dowiedzieliśmy się, że polskie lotnictwo bombarduje Berlin i inne miasta niemieckie, a wyczyny bohaterskich lotników przechodziły wszelkie oczekiwania. Armie, chociaż cofały się pod naporem pancernych dywizji przeciwnika, nie ustawały w walkach. Te wieści były kulminacyjnym punktem dnia. Cieszyliśmy się jak dzieci, zacierając ręce z radości, że zadajemy wrogowi straty, że nasze lotnictwo bierze odwet za bezkarne bombardowanie bezbronnych miast i wsi. Nastrój po tych optymistycznych nowinach był wspaniały. Teraz kiedy nie byliśmy osamotnieni w walce, ale mieliśmy potężnych sprzymierzeńców, nie wątpiliśmy, że wojna nie potrwa już długo i zakończy się dla nas pomyślnie. Tylko patrzeć jak sojusznicy uderzą na Niemcy całą swą potęgą. Skromna gazetka, która wlała tyle otuchy i nadziei w serca braci żołnierskiej, była na pewno bardziej cenna niż srebrna papierośnica czy złoty pierścionek."




     W tym momencie rozstajemy się z naszym bohaterem, jednak obiecuję, że jeszcze się z nim spotkamy. Fragmenty wspomnień pochodzą z książki "Wrzesień podchorążego" Franciszka Wankiewicza.


Armaty przeciwlotnicze Bofors kalibru 40mm będące na wyposażeniu Wojska Polskiego


Hmm....jakie spostrzeżenia możemy wysnuć z tego fragmentu? Przede wszystkim widać, że już po krótkim czasie od wybuchu wojny w głowach Polaków zaczęło rodzić się wiele pytań i nieścisłości. Mówiąc wprost społeczeństwo padło ofiarą sanacyjnej propagandy kreującej nas na "wielkie mocarstwo". Pierwszym objawem tego, że coś jest nie tak był właśnie brak naszego lotnictwa na niebie. Wszędzie latały tylko maszyny z czarnymi krzyżami. Gdzie były te zastępy maszyn z plakatów?


      Niestety Niemcy już w pierwszych momentach wojny zdołali unieszkodliwić część naszego lotnictwa będącą na ziemi. Nasze myśliwce, przestarzałe już wtedy P-11 nie dorównywały nowoczesnym maszynom przeciwnika, a znakomitych bombowców "Łoś" było zbyt mało i walczyły one bez osłony myśliwców, w związku z czym stawały się łatwymi celami. Przy tym wszystkim trzeba jednak nade wszystko oddać hołd naszym lotnikom, którzy na tym często przestarzałym sprzęcie dokonywali prawdziwych cudów. Artykuły w prasie i komunikaty radiowe mówiące o rzekomych bombardowaniach przez nasze lotnictwo miast niemieckich to prawdziwy szczyt ówczesnej "propagandy sukcesu". Niemcy już w pierwszych dniach wojny zyskali praktycznie całkowite panowanie na niebie, zapewniając sobie tym wieeeelką przewagę militarną.

Słyszysz dźwięk samolotu, patrzysz w niebo i z radością zauważasz zbliżającą się maszynę, po chwili jednak przestajesz się cieszyć i ogarnia się zgroza i niedowierzanie. Na skrzydłach zamiast biało-czerwonej szachownicy dostrzegasz czarne krzyże. Takie rozczarowanie przeżyło w pierwszych dniach września wielu naszych rodaków.


Czy nasza armia była nowoczesna? Hmm...chyba najtrafniej będzie odpowiedzieć, że była ona w trakcie stawania się nowoczesną. Po 20 latach od odzyskania niepodległości naprawdę zaczynaliśmy być silni i nowocześni, ale byliśmy dopiero na początku tej drogi. Wiele wspaniałych (i polskich!) konstrukcji, broni, sprzętów było dopiero co wprowadzone do użytku, bądź też i nawet w fazie testów i prób.
Inne pytanie z kolei to czy w dniu 1 września byliśmy gotowi? Niestety nie do końca... - panował straszny bałagan organizacyjny, mobilizację zarządzano i odwoływano kilka razy, przez co wielu żołnierzy było w pierwszych dniach wojny dopiero w drodze do swoich jednostek. 

     Wracając do 3 września - ten dzień był o tyle ważny, że nasi sojusznicy wypowiedzieli Niemcom wojnę. Tak więc można powiedzieć, że do tej chwili wszystko szło zgodnie z opracowanym planem taktycznym. Na czym ten plan polegał? Mówiąc najprościej: Chodziło o wojnę prowadzoną w pełnej współpracy razem z Francją i Anglią. Sprzymierzeńcy zobowiązali się do udzielenia pomocy w ciągu 15 dni od rozpoczęcia agresji niemieckiej. Polskie dowództwo postanowiło rozmieścić armie wzdłuż granic, tak żeby już w pierwszych dniach wojny związać walką jak największe siły nieprzyjaciela. Wtedy sojusznicy mieli zaatakować od strony pozbawionego większych jednostek niemieckich zachodu. Niestety polskie władze nie przewidziały, że zapewnienia Anglii i Francji to obietnice bez pokrycia - zwykły blef skierowany przeciw Hitlerowi.

Zakończmy jednak te rozważania, bo już najwyższy czas poznać naszego kolejnego bohatera. Tym razem opuszczamy Włocławek i udajemy się do położonego niedaleko Osięcin Pilichowa, gdzie mieszkał niezwykle utalentowany ludowy poeta - Franciszek Beciński, który w momencie wybuchu wojny liczył sobie 42 lata. 

Okolice Pilichowa, 4 września

     " - A front wojenny gdzie jest?
- O tym nic nie wiadomo...
Piękna inowrocławianka dodaje po chwili:
- Nic zresztą od wojskowych dowiedzieć się nie można, chociaż mój mąż jest majorem. Wszystko jest osłonięte tajemnicą, Pan rozumie... Wszędzie jest pełno niemieckich szpiegów.
Zmrok już ogarnął ziemię, gdy powracałem pośpiesznie do domu pełen goryczy i doznanego zawodu, bo niczego się właściwie nie dowiedziałem.
Na szosie ruch prawie ustał. Większość wozów z uciekinierami stłoczyła się po dworskich podwórzach i w wioskach. Na polach koniczyn pasły się ogromne stada bydła i koni. Istne mrowiska. Tu i ówdzie stał na uboczu wóz jakiś, słychać było rozmowy i nawoływanie ludzkie. Gdzieniegdzie błyskały przy wozach ogniska. Warzono posiłek.
(...) Dnia piątego września zjawili się we wsi uciekinierzy od Wyrzyska, Sępólna, Świecia, od Koronowa i Fordonu... Najrozpaczliwiej jednak przedstawiał się stan tych z Bydgoszczy, którzy uszli z życiem podczas walk toczonych w mieście przez wojsko z niemiecką cywilną ludnością. Najbardziej podobali mi się gospodarze z powiatu wyrzyskiego: rozumni i twardzi. Sami narodowcy.
- Uszli z dobytkiem już spod kul nieprzyjaciela, który napadł na wieś znienacka. Byli znad samej granicy, należeli do obrzenieckiej parafii.
- Trzeba nam było dać broń - mówili.
- Na progach swoich domów byśmy polegli. Byliśmy bezbronni...
- Kto morduje?
- Bandy cywilów idące przed wojskiem.
Teraz zrozumiałem, że nie jest to żadna ewakuacja mająca związek z taktycznymi działaniami naszej armii, ale po prostu samorzutna ucieczka przed bandytami cywilnych morderców.
(...) Prezydent, pan Ignacy Mościcki i rząd państwa polskiego przenieśli się do Lublina. Wiadomość ta była bardzo przygnębiająca! Radio ciągle potwierdza wiadomość, że armia się cofa w porządku, że lada moment zada wrogowi cios decydujący. Kochana nasza armia! Oczy całego narodu były zwrócone na nią jak na słońce, jak na wybawcę najdroższego. Wreszcie i radio zamilkło.
(...) Wozy z uciekającą ludnością płynęły już teraz wszystkimi drogami jak ogromne rzeki. Widać było coraz większy popłoch, coraz większe zdenerwowanie i przerażenie na zmęczonych, wyblakłych twarzach. A z nimi nowe wieści:
- Niemcy cywilni ostrzeliwują wojsko
- Do uciekającej ludności strzelają z karabinów maszynowych.
- Z tego powodu wojsko sie cofa od Bydgoszczy...
- Wojsko się cofa z Pomorza...
Wiadomość ta padła na moją wieś jak druzgocący kamień. Ludność porzuciła pracę.
- Kto wie, dla kogo to wszystko...?
Dzieci, młodsi i starsi wystawali przed zagrodami i patrzyli z osłupieniem na to mrowisko ludzkie płynące bezustannie drogą.
(...) Wszystkie koniczyny przy drogach, buraki i ostatnie jare zboża wypasano bez skrupułów, roznoszono kopce siana. Nikt nie pytał o pozwolenie - nikt nie bronił...
- Może i my zostawimy wszystko!?
O tej samej godzinie codziennie płynęły eskadry bombowców, zawsze w kierunku Kutna i Warszawy. Od strony południowo-wschodniej odzywały się raz po raz głuche, dalekie detonacje...
Naloty te były coraz zuchwalsze.
(...) Leżałem z otwartymi szeroko oczyma, bo błogosławiony sen nie chciał skleić powiek. A tak pragnąłem zasnąć, by nie słyszeć właśnie tego co na drodze się dzieje. Ale znów się po chwili dźwignąłem i wyszedłem na drogę.
Wozy zatrzymały się. Lewą stroną z przyciemnionymi latarniami przemykał wolno rząd samochodów. Sanitarki! Potem przemknęło się parę ciężarówek. Cichy, miarowy stukot motorów oddalał się powoli, światła długim refleksem padły na zakręcie drogi i zagubiły się w dalekiej nocy.
Zbliżyłem się do wozów.
Żołnierze pytali o godznię,
- Jedenasta
- Już jedenasta...
Dziwią się, że tak szybko czas biegnie.
- Przeklęta droga.
- Czy daleko jeszcze ciągną się te piekielne piachy?
- Zaraz za wsią się skończą. Potem będzie droga twarda.
Są strasznie pomęczeni i senni.
- Tyle już nocy bez snu - skarżą się cicho.
Żal mi ich było
Byłem niegdyś żołnierzem, więc czuję doskonale, co to jest pragnienie snu dla człowieka skołatanego nocnymi pochodami.
(...) - I cóż się tam naprawdę dzieje...?
- Pan widzi - odpowiadają lakonicznie.
- A więc odwrót?
- Odwrót...bez bitwy...
Upokorzenie i bunt przewijają się w ich głosach.
- I dokąd?
- Teraz do Lubrańca, a stamtąd dalej na Warszawę zapewne.
(...) Teraz ciężkie dudnienie przewala się przez wieś. Wyszedłem. Przeciągała artyleria. Rosłe, piękne konie powodzone z siodła przez żołnierzy szły raźno, rzutnie bijąc kopytami w rozpyloną ziemię, wysmukłe, zimne cielska dział toczyły się groźnie z wojennym rozmachem, gotowe w każdej chwili błysnąć ognistymi paszczami. Jedno, drugie, trzecie, czwarte...
Toczy się bateria za baterią w dystansie, w ładzie, w spokoju zimnym, groźnym. Armaty. Dziwna otucha na ich widok spłynęła znów do duszy znękanej tym wszystkim, na co przez szereg dni patrzyły oczy. Ach! Gdyby one jednak potoczyły się w odwrotnym kierunku, odkąd napływa ta czarna beznadziejność, odkąd ciągną te nieprzeliczone rzesze przerażonej ludności. 
Gdy przetoczą się działa, idą znów skrzypiące wozy, wleczone pracowicie przez mokre od potu, dyszące ciężko konie. Bokami wlokły się gęsiego długie, luźne oddziały piechoty, potykając się, zataczając do rowów.
Szło ich dużo. Czasem w przerwie pomiędzy armatami czy wozami szły zwarte kolumny z oficerami na czele, twardo, bezwzględnie trzymane przez nich żelazną ręką wojennej dyscypliny. W dalekich, srebrnych płatkach gwiazd odbijała się lśniącą falą stal nasadzonych bagnetów.
Podchodzi do mnie jakiś żołnierz i prosi o ogień.
Drżącymi rękami zapalam mu papierosa, wzdychając przy tym ciężko.
- Czemu pan tak wzdycha?
- Pan jeszcze pyta mnie jako cywilnego człowieka...
-No!
- Widzę cofającą się Polskę!
Żołnierz na pożegnanie dotknął ręką daszka szarej czapki i powiedział z dziwnym tonem w głosie:
- Jeszcze ich pobijemy. Zobaczy pan..."





Fragmenty wspomnień pochodzą z książki "Pochód czarnego krzyża" Franciszka Becińskiego.

Powoli zaczęliśmy znajdować się w dosyć nieciekawej, choć jeszcze nie krytycznej sytuacji. Granice naszego kraju były wtedy tak ukształtowane, że ich obrona przed niemieckim najeźdźcą była bardzo trudnym strategicznie zadaniem. Możemy obecnie o tym nieświadomie często zapominać, tak więc dla przypomnienia:


     Musicie przyznać, że zaznaczone ciemniejszym kolorem tereny niemieckie wcale nie wyglądają jak państwo sąsiednie, tylko sprawiają raczej wrażenie zaznaczonych sił wroga, które wlały się na ziemie jakiegoś państwa.

    Nic więc dziwnego, że nasze armie rozmieszczone wzdłuż granic po przyjęciu na siebie zmasowanego ataku szybko zostały zmuszone do odwrotu. I tutaj zaczął się ten słynny wrześniowy dramat. Widok wycofujących się, wyczerpanych polskich żołnierzy stał się niemal symbolicznym obrazkiem ilustrującym klęskę wrześniową. Trzeba tu jednak PODKREŚLIĆ, że to nie byli żołnierze zniechęceni, nie chcący walczyć, myślący o poddaniu się. Morale było niskie, ale dlatego, że wszyscy chcieli walczyć, a zamiast tego musieli się od początku wycofywać. To było bardzo frustrujące. W tym też momencie najwyraźniej zarysowała się przewaga wojsk niemieckich nad polskimi - u nich spora część jednostek była całkowicie zmotoryzowana, mogli po przełamaniu frontu pokonywać dziennie wiele kilometrów postępując szybko wgłąb polskiego terytorium. Nasi żołnierze mogli liczyć najczęściej jedynie na własne nogi, co skutkowało małą mobilnością oddziałów i dużym zmęczeniem przy wymuszonych sytuacją całodobowych marszach.
    Wszędzie tam gdzie w pierwszych dniach wojny doszło do ostrych starć z wojskami niemieckimi żołnierze polscy dali przykład niezwykłej waleczności, odwagi i męstwa. Stawiali skuteczny opór często o wiele liczniejszym siłom wroga.



Na tym kończę część pierwszą. Już niedługo będziecie mogli spodziewać się następnej części, gdzie kolejni świadkowie zdarzeń opowiedzą nam jak wyglądał wrzesień 1939r. w naszych okolicach.


Część druga tutaj:
LINK 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz