wtorek, 14 czerwca 2016

Czy w Nieszawie, Szpetalu, Fabiankach i Bogucinie żyły czarownice?

         
               Witajcie! Po uporaniu się z magisterką wreszcie mogę zajrzeć tutaj i opowiedzieć kolejną historię. Ta dzisiejsza będzie ze współczesnego punktu widzenia dziwna i przerażająca, jednak z pewnością ciekawa. Traktować będzie o "czarownicach", które żyły dawniej w naszych stronach i o tym jaki los je spotykał. Zanim przejdziemy jednak do właściwiej opowieści pozwólcie na kilka słów wprowadzenia do tematu.





           Tysiąc lat temu kościół nie uznawał magii za realne zjawisko, a osoby wierzące w czary nazywał heretykami. Wszystko zmieniło się jednak w XIV wieku, kiedy papież Jan XXII uznał oficjalnie praktyki magiczne i czarnoksięstwo za realne zjawiska będące zagrożeniem dla Kościoła. Przyzwolenie kościoła na walkę z osobami podejrzanymi o czary sprawiło, że wiele osób uwikłanych w walki o władzę, wpływy, czy w zwykłe zatargi sąsiedzkie dojrzało w tym fantastyczne narzędzie do rozwiązania swych problemów. Nikt jednak z początku nie wiedział jak dokładnie postępować po "zdemaskowaniu czarnoksiężnika". Problemowi temu zaradziło wydane w 1486 roku przez dwóch niemieckich inkwizytorów dzieło "Malleus maleficarum", czyli "Młot na czarownice". Książka ta wydana drukiem zyskała bardzo dużą popularność, stając się swoistą "biblią" wszystkich zajmujących się procesami o czary. Znajdowały się tam dokładne opisy tego po czym można poznać osobę parającą się magią, jak ją przesłuchiwać podczas śledztwa i jakich tortur użyć aby wyciągnąć przyznanie się do winy.


Strona tytułowa "Młota na czarownice"



Strona tytułowa polskiego wydania z 1614 roku


          W zwalczaniu "czarownic" rozpoczętym przez Kościół katolicki najbardziej gorliwi byli jednak protestanci i lokalne władze świeckie. Ofiarami najczęściej padała płeć żeńska, uważana za z natury bardziej podatną na działanie diabła. Często były to osoby, które wdały się w konflikt z lokalną społecznością, podpadły jakiejś wpływowej osobie, bądź po prostu jakieś samotne, lekko zdziwaczałe kobiety, które w przypadku gdy wioskę dosięgło jakieś nieszczęście służyły za kozła ofiarnego. Poza tym ówcześni ludzie nie mieli zbyt szerokich horyzontów i byli nastawieni ksenofobicznie do wszystkiego co obce, z poza ich "świata", posądzenie o czary było więc też swego rodzaju "mechanizmem obronnym" przed czymś nieznanym. Tortury podczas śledztwa były na tyle okrutne, że o ile tylko osobie przesłuchiwanej udało się je przeżyć to niemal zawsze przyznawała się do winy i opisywała barwnie to co chcieli usłyszeń przesłuchujący. Zapadającym wyrokiem najczęściej była kara śmierci wykonywana poprzez spalenie na stosie.










           Stosowano również powszechnie "sądy boże", które najczęściej miały postać "próby ognia" lub "próby wody" w przekonaniu, że jeśli podejrzana jest niewinna to Bóg wybawi ją od śmierci. Oczywiście jak się domyślacie, pomimo szczerej wiary w skuteczność tej metody nigdy nie wykonywano tutaj próby kontrolnej poddając testowi jakiegoś "sprawiedliwego". Najbardziej krwawe żniwo procesy o czary zebrały na zachodzie Europy. Wkrótce zjawisko to dotarło również do Polski, jednak było u nas o wiele rzadziej spotykane i jedynie połowa wszystkich procesów zakończyła się wyrokiem skazującym. Pierwszy znany przypadek sądzenia o czary na ziemiach polskich miał miejsce w 1511 roku w miejscowości Chwaliszewo w Wielkopolsce. Oskarżona o psucie rzucanymi przez siebie urokami piwa miejscowym piwowarom chłopka została skazana i spalona na stosie. Największy wysyp procesów o czary wystąpił w Polsce pod koniec XVII wieku, gdy kraj po spustoszeniu przez wojska Szwedzkie zmagał się z wieloma trudnościami. Ludność, w większości głęboko wierząca w czary pragnęła usilnie znaleźć odpowiedzialnych za ich nieszczęścia i często znajdywała ich w osobie "czarownic". Procesy o czary zostały prawnie zakazane w naszym państwie w 1776 roku.

          Dobrze, tyle tytułem wstępu. Przyjrzyjmy się teraz jak kwestia polowań na czarownice wyglądała w naszych okolicach - czy to zjawisko w ogóle dotarło w nasze strony? Okazuje się, że tak! Instytucją, która na początku XVIII wieku specjalizowała się w procesach o czary na naszych ziemiach był sąd wójtowski w Nieszawie. Gdy gdzieś na terenie Ziemi Dobrzyńskiej lub Kujaw padło oskarżenie o czary zwracano się właśnie do tego sądu, który dbając o swój prestiż przybywał nawet do nieco bardziej oddalonych miejsc i organizował proces. Mieszkańcy Nieszawy byli z tego organu bardzo dumni i dbali o jego renomę. W czasie przesłuchań podejrzanych często wykorzystywano rzekę, przeprowadzając próbę według której wrzucona do wody niewinna osoba miała zacząć tonąć, a czarownica natomiast utrzymywać się na powierzchni. Z powodu obszernych sukni jakie wtedy nosiły kobiety materiał zanim zdążył nasiąknąć utrzymywał każdą z nich na wodzie, co stanowiło już wystarczający dowód "winy".




             W samej Nieszawie określanie kogoś czarownicą było bardzo popularną obelgą, która jednak w każdej chwili mogła przerodzić się w poważny zarzut. Podczas jednego z procesów prowadzonych przez nieszawski sąd w 1716 roku, składający zeznania mieszkaniec miasta tak wypowiedział się o miejscowych kobietach: "W tym miescie Nieszawie nie masz nic pocciwego, tylko kurwy a czarownice, oprocz jedney tylko Paniey Kowalskiey".

         Jedną ze spraw jaką zajmował się sąd nieszawski była ta z 1721 roku przeciwko oskarżonym przez okolicznego mieszkańca o czary Annie Szymkowej i Zofii Pędziszce. Sąd udał się na drugi brzeg Wisły i rozpoczął proces w udostępnionym na tę okazję przez dziedzica dworze w Witoszynie. Po przesłuchaniach z użyciem tortur oskarżone zostały uznane winnymi zarzucanych im czynów i skazane na śmierć. Wyrok wykonano poprzez spalenie na stosie na nieszawskim rynku. Co ciekawe w czasie śledztwa kobiety wskazały też inne czarownice mające żyć w okolicy, które pochodziły ze Szpetala Górnego, Bogucina i Fabianek! Akta tego procesu zostały opublikowane w tygodniku "Wisła" z 1897 roku. Poniżej zamieszczam pełny artykuł z tego czasopisma. Język dokumentu jest dosyć archaiczny i może sprawiać trochę trudności, ale z pewnością wynagrodzi to niesamowita możliwość obcowania z oryginalnym w swej formie, bardzo ciekawym tekstem z epoki.





















            Na koniec muszę dodać, że choć procesów o czary zakazano prawnie, wiara w magię i czarownice przetrwała wśród ludności wiejskiej bardzo długo. Jerzy Pietrkiewicz w swych powieściach i wierszach pisał o żyjącej w okresie międzywojennym w Chełmicy Małej samotnej, starej wdowie, która w opinii okolicznych mieszkańców uchodziła za czarownicę. Moja babcia z kolei opowiadała mi, że gdy była dzieckiem, w latach 50-tych w Chełmicy lub Zbytkowie (nie pamiętam już) żyła kobieta również powszechnie uważana za czarownicę. Niektórzy dorośli gdy widzieli z daleka, że idzie namawiali miejscowe dzieci do ułożenia przed nią na ścieżce krzyża z gałązek żeby zobaczyć czy jak go zobaczy to ucieknie. Było to więc zdecydowanie ciemne oblicze ludowości, które na szczęście w obecnych czasach zanikło.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz