czwartek, 20 sierpnia 2015

Wrzesień 1939 we Włocławku i okolicach cz.4 : Koloniści niemieccy


     Tym razem mówiąc o wydarzeniach września 39r. chciałbym poruszyć istotną kwestię mieszkańców naszego kraju będących z pochodzenia Niemcami i ich losów w tym okresie.




     Tereny nadwiślańskie już od XVI wieku były miejscem, gdzie osiedlali się przybysze z zachodu uciekający najczęściej przed prześladowaniami religijnymi. Początkowo byli to Holendrzy, potem głównie Niemcy. Dzięki posiadaniu wiedzy rolniczej na bardzo wysokim poziomie byli w stanie osuszać podmokłe tereny nad rzeką i zagospodarowywać je do swoich potrzeb. Ci ludzie, choć żyli w swoich własnych, zamkniętych społecznościach, często z dala od ognisk cywilizacji, przez wieki jednak w dużym stopniu zasymilowali się i uważali Polskę również i za swoją ojczyznę. Posługiwali się językiem niemieckim, jednak przez lata został on na tyle zniekształcony i zapełniony polskimi zwrotami, że mieli oni często trudności w porozumiewaniu się z ludnością z Niemiec. Ludzie ci żyli najczęściej w zgodzie i harmonii ze swoimi polskimi sąsiadami. Niestety rzeczy zaczęły ulegać zmianie z momentem dojścia do władzy w Niemczech nazistów. Niemal od początku lat 30-tych rozpoczęli oni proces badania środowiska kolonistów w Polsce, nawiązywania z nimi kontaktów i werbowania ich do pomocy w przypadku ataku na nasz kraj. W ten sposób niemieckiemu wywiadowi udało się do 1939 roku przygotować w Polsce całkiem pokaźną siatkę ludzi, którzy mieli w momencie wybuchu wojny przeprowadzać akcje dywersyjne i sabotażowe, oraz dostarczać wielu cennych informacji o działaniach polskich wojsk.
       Nasze dowództwo zdając sobie sprawę z tego jakie zagrożenie może w razie wybuchu wojny stanowić element niemiecki od 1937 roku rozpoczęło tworzenie list osób, które w pierwszych dniach ewentualnego konfliktu powinny zostać objęte nadzorem władz. Tyczyło się to głównie aktywnych politycznie działaczy mniejszości niemieckiej i wszystkich, którzy z takimi mogą mieć coś wspólnego. Plan ten nosił nazwę "Elaborat unieruchomienia".
        Jak zapewne się domyślacie cała ta sytuacja z kolonistami doprowadziła w czasie kampanii wrześniowej do wielu tragicznych zdarzeń. Było wielu Niemców, którzy rzeczywiście wraz z wybuchem wojny rozpoczęli wrogą dla Polski działalność. Zasadzali się i podstępnie zabijali Polaków z którymi wcześniej byli skonfliktowani, prowadzili akcje dywersyjne i sabotażowe, a w momencie wkroczenia wojsk niemieckich na dane ziemie składali donosy na sąsiadów prowadząc do ich śmierci. Z kolei wielu niewinnych Niemców zostało wraz z pierwszymi dniami września aresztowanych i poprowadzonych na wyczerpujący marsz do miejsc internowania. Jako, że szły tam również kobiety i starcy zdarzało się, że ktoś nie wytrzymywał i umierał. W większości aresztowane grupy nigdy nie docierały do celów, ponieważ wcześniej konwojujący je Polacy zbiegali na wieść o zbliżających się wojskach niemieckich. Po zajęciu terenu przez hitlerowców urządzane były odwetowe procesy za internowania, a Polacy, którzy brali w tym udział byli skazywani na śmierć.
          Najgorszą jednak rzeczą wynikającą z sytuacji z kolonistami była szerząca się panika przed ich wrogą działalnością. Dotyczyło to szczególnie terenów takich jak nasze okolice - Ziemia Dobrzyńska, Kujawy, gdzie odsetek osadników niemieckich w społeczeństwie był naprawdę duży. Ludzie we wszystkim dostrzegali działania niemieckich dywersantów, bali się czerpać wodę ze studni w obawie przed tym, że jest zatruta przez kolonistów. Wielu przypadkowych ludzi brano również niesłusznie za hitlerowskich sabotażystów co prowadziło czasami nawet do rozstrzelania niewinnej osoby. Bardzo dobrym przykładem jest tutaj historia polskiego żołnierza z 19 Pułku Piechoty, który walcząc w lasach gostynińskich na skutek mgły odłączył się od swoich oddziałów, a następnie uciekając przed oddziałem niemieckim został ranny i zgubił karabin. Zmęczonego i będącego w szoku piechura znaleźli polscy żołnierze i w wyniku tego, że nie potrafił od razu składnie wytłumaczyć kim jest i co robi w tym miejscu wzięli go za dywersanta i chcieli na miejscu rozstrzelać. Od śmierci uratowali go.... żołnierze niemieccy, którzy w tym momencie pojawili się na skraju pola i zaczęli ostrzeliwać Polaków. Nasz bohater wykorzystał zamieszanie i zbiegł w las ratując tym samym swoje życie.

     Pora teraz abym oddał głos naocznemu świadkowi tamtych wydarzeń. Tym razem będziemy je śledzić z nieco innej perspektywy, bo oczami czteroletniego wówczas osadnika niemieckiego z Łęgu-Witoszyn - Edwarda Mutschmanna.



Edward Mutschmann




Rok 1939 – wspomnienie jednego dnia.

     Nie pamiętam zimy, wiosny, lata ani jesieni roku 1939. Pamiętam jednak i nigdy nie zapomnę jednego tylko dnia tego roku. Nie podając żadnej przyczyny, w nocy aresztowano najpierw mojego ojca, a następnego dnia w południe moja matkę. Domyślam się, że powodem było ich niemieckie pochodzenie. Jeszcze dzisiaj widzę wyraźnie twarz policjanta, który przyszedł z rozkazem aresztowania mamy. Płacz i prośba o odstąpienie od aresztowania nie skutkowały. Starszy brat pozwolił sobie wytłumaczyć, że nastąpiła omyłka i mama zaraz wróci. Ja zaś uczepiłem się nóg matki i krzyczałem „chce umrzeć razem z tobą mamo”.


Rok przed internowaniem


     Miałem wówczas cztery lata. Policjant po namyśle prowadził nas tj. matkę i mnie do punktu zbornego. Idąc, przez cały czas prosiłem tego policjanta, aby nas uwolnił. Nie zapomnę, kiedy kolejny raz prosiłem o uwolnienie, zapytałem dokąd nas prowadzi. Odpowiedz była natychmiastowa - na mydło! Nie wiem, czy zrozumiałem tę odpowiedź, ale z relacji mojej matki wiem, że od tego momentu byłem spokojny i szedłem jak baranek. Pamiętam też, że idąc, nie wiem czy na moją prośbę, mama kupiła mi od ludzi stojących przy drodze z obwarzankami i słodyczami duże, okrągłe ciastko z otworem w środku i posypane cukrem. Pisząc te wspomnienia widzę taki obraz - kobietę prowadzącą za rękę małego chłopca, a za nimi policjant w mundurze z karabinem. Stanowiliśmy dla niego poważny problem, ponieważ dziecko nie mogło znajdować się w grupie internowanych. Postanowił pójść na komendę, która mieściła się przy ulicy prowadzącej do dworca kolejowego we Włocławku. Pamiętam ten dom i duży korytarz ze stołem bilardowym, na którym leżał nieżywy człowiek. W pamięci utkwiło mi obuwie tego człowieka. Były to kamasze, a na łydkach skórzane cholewy zapinane na sprzączki. Pamiętam również błagalny płacz mojej mamy i prośbę, żeby pozwolono jej zaprowadzić mnie do znajomych. Prośba została wysłuchana i mama, pod eskortą policjanta, zaprowadziła mnie do państwa Majczyńskich. Ci z kolei zaprowadzili mnie do pani Blüge, znajomej rodziców mieszkającej w ewangelickim domu starców, a stamtąd do domu, gdzie była babcia i brat. Mimo, że często nie pamiętam wydarzeń sprzed kilku dni, co jest zjawiskiem znanym w psychologii, to potrafię bardzo szczegółowo opisać te wydarzenia sprzed kilkudziesięciu lat.
     Z opowiadań mamy wiem, że dalsza historia internowania była nie mniej dramatyczna. Kompletowano kilkusetosobowe grupy ludzi i pod strażą pędzono w kierunku Łodzi. Na tej trasie grup takich były dziesiątki. Miejscem docelowym miała być podobno Bereza Kartuska (Jeden z najstraszniejszych obozów dla więźniów politycznych. Nakaz zorganizowania Berezy podpisał w 1934 roku sam wielki marszałek Józef Piłsudski). Starsi ludzie nie mogli maszerować w pełnym słońcu. Zdarzały się omdlenia i zgony z przemęczenia. Komendantem i odpowiedzialnym za przemarsz grupy, w której była mama był kapitan Mielczarek. Jemu to matka zawdzięcza bardzo wiele. Kiedy poważnie zachorowała (poronienie), to zorganizował on podwody (transport konny) i dzięki tej pomocy matka moja oraz starsze kobiety mogły kontynuować podróż . W czasie rozmowy okazało się, że znał on mojego dziadka Müllera i wiedział dokładnie, gdzie było jego gospodarstwo we wsi Witoszyn. Nie przypuszczał zapewne, że już za kilkanaście dni znajdzie się w dramatycznej sytuacji i znajomość nazwiska dziadka bardzo mu się przyda. Nie jest mi wiadomo i nie potwierdziła tego również moja matka, że kogoś zastrzelono, kiedy nie mógł dalej maszerować. Niektóre książki i filmy opisujące tamten okres fakty takie podają. Po kilku dniach marszu zatrzymano się koło Łowicza. Tam, na gołym polu, ogrodzono drutem dwie kwatery. Jedna przeznaczona była dla ludzi starszych, druga dla młodszych. W grupie starszych znalazła się pani Krüger, a w młodszej moja matka. Obie panie znały się, ponieważ razem uczęszczały na godziny biblijne. Pani Krüger była właścicielką dużego majątku ziemskiego. Przyjeżdżała do kościoła w każdą niedzielę wolantem zaprzęgniętym w cztery siwe konie, co wzbudzało zawsze wielkie zainteresowanie. Z pogłosek wynikało, że osoby starsze zostaną puszczone do domu, gdyż opóźniają marsz i umierają z osłabienia, natomiast młodsi maja iść dalej. Wtedy matka moja zdjęła z szyi woreczek ze złotem i wręczyła pani Krüger z prośbą, by ta zaopiekowała się nami. (Mama myślała, że tej strasznej drogi nie przeżyje.) Pani Krüger obiecała, że jeśli uda się jej prze żyć i wrócić do domu, to „pani dzieci biedy nie zaznają”. To spotkanie i rozmowę, którą przytaczam znalazłem w pamiętniku przechowywanym przez córkę pani Krüger, którą poznałem będąc w Niemczech. Jednak sytuacja w Łowiczu przybrała zupełnie inny obrót. W nocy na tym polu rozgorzała bitwa pomiędzy oddziałem niemieckim i polskim. Cześć kul armatnich padała na obóz powodując śmierć i rany od odłamków. Mama nie potrafiła mi powiedzieć, ilu ludzi zostało tam zabitych, jednak z opowiadania wynikało, że było ich wielu. Nie potrafię również ocenić, czy podawane w niektórych historycznych książkach liczby, mówiące o dziesiątkach tysięcy, a nawet setkach tysięcy zabitych w tym okresie, są prawdziwe czy nie. Należy zaznaczyć, że to, co opisałem dotyczyło jedynie tych grup, w których byli moi rodzice. Po kilku godzinach walk nastąpiła cisza. Rano, kiedy zaczęło świtać, w pobliżu nie było żadnego żołnierza ani policjanta (17 września 1939 roku, po otrzymaniu wiadomości o przekroczeniu granicy przez Armię Czerwoną, policjanci i żołnierze uciekli). Ludzie zaczęli w pośpiechu wracać, czym się dało do domów.
     W domu czekaliśmy z niepokojem na powrót rodziców. Po kilku dniach, rankiem wróciła mama, a wieczorem tego samego dnia dotarł do domu ojciec. Z relacji ojca wynikało, że marsz grupy, do której był przydzielony, wyglądał podobnie jak droga mamy. Wrócił jednak bardzo pobity, ze złamanym nosem i cały pokaleczony. Rodzice ustalili, że we Włocławku na Dolnym (dzielnica Włocławka) może być niebezpiecznie i tego samego dnia w nocą dotarli do mojej ciotki Müllerowej mieszkającej w Łęgu-Witoszynie (dom rodzinny mojej matki). Idąc, widzieli niemieckich żołnierzy na koniach, szukających polskich żołnierzy, którzy ukryli się w tamtych lasach. Po północy zbudziło rodziców pukanie do okna przedsionka. Przerażeni wstali i zobaczyli za oknem kapitana Mielczarka (eskortował grupę internowanych, w której była mama). Prosił, by go ratować. Sytuacja była o tyle dramatyczna, że pół godziny przedtem niemiecki żołnierz pytał, czy nikogo podejrzanego nie widzieli w tej okolicy. Rodzice jednak ukryli go pod wielka beczką przeznaczoną na zboże. Ustalono, że gdy się trochę uspokoi, opuści w nocy kryjówkę i przedostanie się przez Wisłę. Strona Nieszawy, to jest druga strona Wisły nie była jeszcze zajęta przez Niemców. Za zgodą rodziców zabrał koryto, służące normalnie do oparzania świń po zabiciu, i przy jego pomocy przepłynął Wisłę. Dostał się do Warszawy. Nie wiem, jak przeżył okres okupacji i Powstanie Warszawskie. Po wojnie kapitan Mielczarek okazał naszej rodzinie wdzięczność i pomoc. Przez długie lata był dyrektorem Liceum Ogólnokształcącego we Włocławku.
     W dramatycznych okolicznościach kościół zwykło się uważać za punkt zborny. Tam odnajdują się ludzie, tam też leczą niezabliźnione rany. W najbliższą niedzielę moja mama poszła do kościoła. Ławka pani Krüger była pusta. Przed kościołem nie było pięknego zaprzęgu. Matka dziękowała Panu Bogu, że przeżyła ten trudny okres wojny i modliła się za zmarłych i zabitych. Była przekonana, że pani Krüger tego koszmaru nie przeżyła. Jednak losy pani Krüger potoczyły się zupełnie inaczej. Kiedy mama podążała do nas do Włocławka, to pani Krüger starała się dostać do Warszawy. Była ona właścicielką kilku dużych czynszowych domów i tam miała te drugie mieszkanie. Po kilku tygodniach, kiedy wszystko się uspokoiło, wróciła do swojego majątku do Świętosławic (koło Włocławka). W kolejną niedzielę obie panie spotkały się w kościele. Złoto wróciło do właścicielki, a opowiadaniom o przeżyciach nie było końca. Opisując te wydarzenia często sam mam wątpliwości, czy to wszystko mogło się naprawdę wydarzyć. Tylko łasce Bożej możemy zawdzięczać cud przeżycia tego strasznego okresu. Po kilku tygodniach od ciotki z Łęgu wróciliśmy do domu. Na podwórku spotkałem tych samych kolegów, bawiliśmy się w te same zabawy, a życie przebiegało tak, jakby nic się takiego nie wydarzyło. Rodzice dzięki swej zaradności szybko uporali się ze swoimi problemami natury materialnej. Matka po internowaniu, mimo pewnych problemów zdrowotnych, wróciła do zajęć domowych, w których czynnie pomogli lokatorzy. Ojciec natomiast już po kilku dniach znalazł się w swoich ogrodach. Jeszcze jako dziecko podziwiałem zamiłowanie ojca do wybranego zawodu ogrodnika. Pamiętam, że na jego biurku stały dwa ulubione zdjęcia z czasów praktyki ogrodniczej, która odbywał w parku ciechocińskim.
      Po latach w rozmowie z matka wracałem do wydarzeń roku 1939. Niechętnie podejmowała ten temat. Z fragmentów rozmów nie odbierałem jakiejś złości czy chęci odwetu. Tłumaczyła, że to była wojna. Każda jest okrutna i nie można za nią winić młodych żołnierzy wykonujących rozkazy. Współczuła żołnierzom bez względu na to w służbie jakiego byli kraju. Widziała w nich ludzi, żyjących w ciągłym zagrożeniu, wystawionych na rany i śmierć, ludzi, którym, gdy byli w biedzie należało pomóc. W 1939 roku uratowała od niewoli, a może nawet od śmierci polskiego oficera, kapitana Mielczarka, parę lat później udzieliła pomocy młodym żołnierzom niemieckim. Myślę, że dla moich rodziców istotne było ratowanie człowieka.


3 komentarze:

  1. Bez względu na to, kto i z kim walczy i po czyjej stronie jest racja zawsze najbardziej tak kiedyś jak i teraz cierpią niewinni ludzie. Myślę ,że jak by nie było granic to nie byłoby o co walczyć - ale to takie nierealne. I to jest smutne.

    OdpowiedzUsuń
  2. Chętnie poznam historię müllerow ze wsi Witoszyn gdyż aktualnie mieszkam i chciałbym dokładnie znać historię tej ziemi

    OdpowiedzUsuń