niedziela, 2 marca 2014

Skok na kasę cz. 2

   

       W fabiańskim lesie drzewa szumiały cicho, łagodnie kołysząc się na wietrze. Promienie zachodzącego powoli słońca przebijały się przez korony brzóz i sosen napełniając las blaskiem dnia. Ściółka była jeszcze wilgotna po padającym ostatniej nocy deszczu. Mała kropelka wody spoczywająca na brzozowym liściu spłynęła po nim i spadła na dół, lądując na nosie nieprzytomnego Bernarda, który pobudzony tym subtelnym muśnięciem zaczął powoli odzyskiwać świadomość. Gdy otrzeźwiał na tyle, aby zdać sobie sprawę ze swojego położenia, poderwał głowę i począł gorączkowo się rozglądać. W tym momencie dał o sobie znać przeszywający ból, którego źródłem była jego lewa ręka. Opatrunek, który został mu założony na ranę postrzałową był cały przesiąknięty krwią, a ramię było sine i napuchnięte. Gdy Bernard zajęty był ocenianiem stopnia swoich obrażeń i znoszeniem ogromnego bólu, od strony drogi dało się słyszeć jakieś głosy. Tym razem nasz bohater miał już pewność - jacyś ludzie znajdują się w miejscu niedawnej zasadzki.

 Rosjanie, to na pewno oni! - przybyły posiłki z Włocławka!
W przypływie paniki i strachu przed byciem schwytanym, zdrową ręką Bernard szybko wymacał leżącego obok Browninga, podniósł go i przystawił sobie do skroni.
Tylko czemu jeszcze go nie znaleźli, czemu nie wchodzą wgłąb lasu? Nie... to nie może tak być, musi uciekać...musi uciekać...
Opuścił drżącą lufę pistoletu i począł przygotowywać się do wstania na nogi. Pierwsza próba zakończyła się niepowodzeniem. Nogi bezwładnie ugięły się i Bernard upadł, zahaczając ranną ręką o drzewo, co niemal nie doprowadziło go do kolejnej utraty przytomności. Druga próba była już bardziej udana i ranny bojowiec zataczając się od drzewa do drzewa począł oddalać się od odgłosów dochodzących z drogi. Co jakiś czas robiło mu się ciemno przed oczami, więc musiał przystawać i całą siłą woli starać się zachować świadomość. Po jednym z takich kryzysów, zauważył z przerażeniem, że zgubił gdzieś swojego Browninga. Przez chwilę chciał zawrócić i spróbować go odszukać, jednak w końcu zrezygnował z tej myśli, skupiając całą swoją uwagę na potrzebie jak najszybszego oddalenia się z tego miejsca i ucieczki przed carskimi żołnierzami. Dotarł na skraj lasu, gdzie linia drzew stykała się z polem, za którym widać było jakąś zagrodę. Ledwo żywy Bernard ruszył chwiejnym krokiem ku gospodarstwu. Idąc nierównym gruntem, nie mając drzew o które mógłby się podeprzeć, co chwilę upadał. Gdy dowlókł się nieco bliżej, z chaty należącej do zagrody wyleciała jakaś kobieta, zbliżyła się do niego i cała blednąc odezwała się:
- Jezus Maria....
  po czym zawróciła i wbiegła z powrotem do budynku krzycząc:
- Jezus Maria, Stasiek...Stasiek! ...o Boże....Stasiek...
Tym razem z chaty wyszedł wysoki, postawny mężczyzna. Podszedł do Bernarda, zmierzył go powoli wzrokiem i powiedział:
- Wy...z tej strzelaniny... co to na drodze... tak?
- Tak.
Chłop zamyślił się chwilę, nie przestając mierzyć go wzrokiem, po czym odezwał się z pewnym zawahaniem w głosie:
- Pepeesowcy ?
- Takk...   - odrzekł łamiącym się głosem Bernard, jednocześnie z braku sił upadając na ziemię.
Mężczyzna podbiegł do niego, wziął go pod ramię i zaczął prowadzić w kierunku zagrody.
- Musieli wyście taki harmider na całą wieś robić!? Huku było, jakby jaka wojna wybuchła!
- Plan wziął w łeb... - odpowiedział cicho Bernard
Gdy dotarli na podwórze, chłop posadził rannego na ławeczce pod domem. W tej samej chwili z budynku wysunęła się wspomniana wcześniej kobieta, która cały czas lamentowała, powtarzając do samej siebie:
- O Jezu...O Jezus Maria....
- Cicho bądź babo i leć mleka udoić lepiej dla pana....aaa...i Witka zawołaj, niech tu przylezie ino raz!
Kobieta nieco ucichła i zniknęła pospiesznie za rogiem. Mężczyzna w tym czasie uklęknął obok Bernarda i zwrócił swoją uwagę na jego ranę.
- W rękę żeście dostali...pokażcie, obejrzę to...
- Nie, nie dotykajcie...boli jak jasny czort.
- Opatrunek trzeba zmienić, ten już do niczego się nie nadaje.
- Nie...nie chcę, nie trudźcie się.
Chłop wstał, oparł ręce o biodra i zadumał się, po czym zaczął chodzić nerwowo w kółko po podwórzu.
- Co ja mam cholera z wami zrobić? Tutaj zostać nie możecie - znajdą, a i nas pokarają.
- Do Chełmicy....na dwór w Chełmicy mnie zawieźcie.
- Co, do Narbutta!? Przecie on wam nie pomoże, on was policji carskiej wyda!
- Jego teraz w Chełmicy nie ma. Jest pani Narbuttowa... ona...ona z nami jest.
- A to co innego,  ona rzeczywiście może pomóc...
Chłop znów zamyślił się na chwilę, po czym krzyknął:
- Witek! No gdzie jesteś gałganie jeden!?
W tym momencie zza stodoły na podwórko wybiegł młody chłopak
- Jestem ojciec, jestem.
- Zaprzęgaj Jadźkę do woza i napakuj na niego siana ze stodoły, ino raz!
Kobieta w tym czasie wróciła z glinianym dzbankiem pełnym mleka
- Macie panie, pijcie.
Po chwili zawahania dodała:
- Musicie mnie wybaczyć te krzyki...Pan taki w krwi cały, ja się tak żem przestraszyła...Jezus Maria...
Bernard chwycił dzbanek jedną ręką i wypił cała zawartość, wylewając przy tym z powodu trzęsącej się ręki sporą część na siebie, po czym odstawił naczynie i spoglądając na kobietę odpowiedział:
- Nie szkodzi....Dziękuję...
Chłop poszedł za stodołę pomóc synowi, po czym wrócił i zawołał do kobiety:
- Matka, biorę Witka i jedziemy zawieźć Pana do Chełmicy. Jakby kto o co pytał gdy nas nie będzie to siedź cicho - nic nie wiesz, a my żeśma na targ do Lipna pojechali.
Mężczyźni wzięli Bernarda i przenieśli go na wóz, gdzie ukryli go w stogu siana.
       Podróż do dworu w Chełmicy minęła spokojnie i bez żadnych kłopotów. Po drodze co prawda mijali jadący konno w stronę miejsca zasadzki oddział policji, ale nikt ich nie zatrzymywał, ani nie zwracał na nich uwagi. Po krótkim czasie skręcali już w drogę prowadzącą do dworu. Minęli plac budowy, gdzie stały zaczątki fundamentów nowego kościoła, po czym wjechali w kępę drzew, między którymi droga zapętlała się, tworząc elegancki zajazd przed pokaźnym dworem.


Dwór w Chełmicy Dużej w 1909 roku

      Wóz nie zdążył się jeszcze zatrzymać gdy chłop krzyknął do stojącego przy zabudowaniach mężczyzny:
- Panie Wojtysiak, wołaj pan Panią Narbuttową - rannego żeśma przywieźli z tej strzelaniny w Fabiankach. Słyszeliście wy wystrzały?
Pan Wojtysiak, wyraźnie zaskoczony i zakłopotany całą sytuacją odrzekł niepewnie:
- Tak...słyszeliśmy...aale czemu na miły Bóg do nas?
Chłop zeskoczył z wozu, podszedł do swego rozmówcy i powiedział ściszonym głosem:
- Panie on sam tu chciał...on je pepeesowiec.
Wojtysiak pobladły na twarzy ruszył w kierunku dworu, jednak po chwili się zatrzymał, ponieważ drzwi wejściowe otworzyły się i wyszła z nich pewna kobieta.
- Słyszałam jakieś krzyki, coś się stało?
Była to Paulina Rychterman, partnerka życiowa Jerzego Narbutta - ówczesnego właściciela Chełmicy. Była wysoką, blondwłosą, zgrabnie zbudowaną kobietą w wieku około trzydziestu lat.
- Pani Narbuttowa, rannego mam...z tej strzelaniny, kazał się przywieść tutaj do pani.
Chłop odwrócił się w tym momencie w kierunku wozu i zapytał donośnym głosem:
- Panie, jesteś pan tam? Żyjesz pan jeszcze?
Odpowiedziała mu cisza. Zbliżył się szybko i zrzucił siano, które przykrywało Bernarda. Ranny leżał na dnie wozu całkiem nieprzytomny.
Pani Paulina zbliżyła się do niego i powiedziała zaniepokojona:
- Wielkie nieba! Wnieście go panowie czym prędzej do dworu.
Mężczyźni ściągnęli Bernarda z wozu i zanieśli do wnętrza budynku, gdzie położyli go na łóżku w pokoju gościnnym. Pani Narbuttowa pochyliła się nad nim i zaczęła przyglądać się jego obrażeniom.
- Bez dwóch zdań paskudna rana, ehh...co za okropny widok! Biedaczyna...musiał wiele krwi stracić...
Kobieta chwilę jeszcze przyglądała się ręce nieprzytomnego, po czym odwróciła się w stronę Wojtysiaka i powiedziała:
- Panie Felicjanie, proszę pobiec szybko do czworaków po panią Kosińską.
A następnie spojrzała się na chłopa i powiedziała:
- Dobrze pan zrobił, że go tutaj pan przywiózł. Ja już się nim zajmę, może pan wracać do domu.
Mężczyzna pożegnał się, po czym wyszedł, wsiadł na wóz i odjechał wraz z synem do Fabianek. Po kilku minutach Bernard zaczął odzyskiwać przytomność. Gdy otworzył oczy zobaczył biały sufit pokoju i pewną młodą kobiecą twarz patrzącą na niego. Nie bardzo rozumiał gdzie jest i jak się tutaj znalazł. Spróbował się podnieść, jednak pani Paulina położyła mu dłoń na ramieniu i powstrzymała go. Uśmiechnęła się do niego łagodnie i powiedziała:
- Spokojnie, stracił pan przytomność. Jest pan w Chełmicy, przywieźli pana wozem, pamięta pan?
Bernardowi rzeczywiście zaczęło się wszystko przypominać. Po chwili więc odezwał się cichym, zachrypniętym głosem:
- Pani Paulina...prawda?
- Tak , to ja. Został pan ciężko raniony, posłałam już po panią Kosińską, ona zajmie się panem. Czy rana mocno boli?
- Takk...ale...sam nie wiem...tracę czucie.
Do pomieszczenia wszedł pan Wojtysiak wraz z pewną starszą kobietą. Ta od razu zbliżyła się do rannego i poczęła go oglądać.
- No, no...sporo krwi uleciało...
Kosińska mimo opierania się Bernarda, zdecydowanym ruchem ściągnęła przesiąkniętą szmatę, którą opatrzona była rana i mimo jęków pacjenta ostrożnie podniosła rękę przyglądając się jej dokładnie.
- Oj, paskudna ta rana....tak...krwawienie dzięki Bogu prawie ustało....takk...pocisk przeszedł na wylot...zdaje się, że kość pogruchotał...
Gdy kobieta skończyła swoje badanie, zwróciła wzrok w kierunku pani Pauliny i powiedziała zdecydowanym tonem:
- Poważna sprawa. Nic ja tu nie zdziałam, tylko na nowo opatrzyć mogę. Trzeba go czym prędzej do szpitala, bo to może się paprać...
Po obmyciu rany, zatamowaniu krwawienia i założeniu nowego opatrunku, pani Kosińska wyszła z pokoju razem z panią Pauliną i powiedziała jej cicho:
- Jak Bóg da....to będzie żył...jak Bóg da...
Po czym pożegnała się i wyszła. Pani Narbuttowa poprosiła pana Wojtysiaka o przygotowanie powozu, a następnie jak najszybsze umieszczenie w nim Bernarda i zawiezienie go do pewnego człowieka z PPSu we Włocławku. Gdy wszystko było już gotowe kobieta ścisnęła dłoń Bernarda i powiedziała:
- Do widzenia, wszystkiego dobrego panie... eh... - tutaj zmieszała się trochę
- No tak...nawet nie wiem jak pan się nazywa...ale to dobrze, to nawet lepiej.
Uśmiechnęła się łagodnie i odsunęła do tyłu. Wóz ruszył i dwór oraz Pani Paulina poczęły oddalać się i znikać za drzewami.
- Do..widzenia...  - odrzekł cicho Bernard





                      ---------------------------------------------------------------------------------------------

        Tutaj kończę moją opowieść. Całe to wydarzenie miało rzeczywiście miejsce. Oczywiście na potrzeby konstrukcji całej fabuły musiałem dodać co nieco od siebie, jednak opowiadając wam tę historię starałem się jak najautentyczniej oddać przebieg wydarzeń. Opierałem się tutaj przede wszystkim na opisie całej akcji zawartym we wspomnieniach Tytusa Czaki, który przebywając w 1906 roku we włocławskim więzieniu usłyszał całą historię od przebywających tam również uczestników napadu w Fabiankach.

"Bernard" - czyli Bronisław Galbasz, został ostatecznie przewieziony do szpitala w Krakowie, gdzie dokonano amputacji postrzelonej ręki, ratując mu dzięki temu życie. Po odzyskaniu niepodległości był komendantem milicji ludowej, a potem przeszedł do wojska, gdzie dosłużył się stopnia majora.

Paulina Rychterman w wyniku śledztwa prowadzonego przez carską policję została zaaresztowana pod zarzutem udzielenia pomocy przestępcy. Po kilku tygodniach pobytu we włocławskim areszcie została zwolniona za kaucją około 18 listopada 1906 roku.

Jeśli kogokolwiek bardziej zainteresowała ta historia, to polecam mu zapoznanie się z ciekawym tekstem Władysława Kubiaka, poświęconym akcji pod Fabiankami:


LINK


Oczywiście żeby uzyskać jak najpełniejszy obraz tego wydarzenia należałoby zapoznać się również z relacjami drugiej strony. W tym celu zamieszczam poniżej teksty na temat napadu jakie ukazały się w ówczesnej prasie i były oparte na relacjach carskich żołnierzy, którzy go przeżyli.


Ten tekst ukazał się 6 dni po napadzie (zwróćcie uwagę na podaną w nim kosmiczną liczbę atakujących).

"Ludzkość: gazeta polityczna, społeczna, ekonomiczna i literacka"   26.10.1906r.


Tutaj pojawia się ciekawy wątek pastora Bursche:

"Kurjer warszawski", październik 1906r.

Relacja z rozpraw sądowych, które odbyły się w 1910r. zawierająca chyba najbardziej wiarygodną wersję wydarzeń.




Jak widzicie, bardzo trudno jest czasami dotrzeć do tego jak dokładnie było. Często na podstawie wielu różnych relacji sami musimy sobie poskładać wersję, która będzie najbardziej prawdopodobna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz